Arkadiusz Łakomiak – Mazurska przygoda (całe opowiadanie)

Posłuchaj

Przeczytaj

Sobotniego lipcowego poranka siedziałem w domu i okropnie się nudziłem. W tym czasie moje koleżanki i moi koledzy z bloku zdążyli już powyjeżdżać na upragnione wakacje. Inne bloki i podwórka w dużej mierze również opustoszały. Takiej ciszy w okolicy już dawno nie słyszałem.
– Co tak siedzisz, Arek? Znowu się nudzisz? Mówiłam ci tyle razy, żebyś pojechał do wuja na wakacje, lecz ty jak zwykle mnie nie słuchasz. Wiesz, że możesz jechać sam. Jesteś już przecież dużym chłopcem. Dam ci pieniądze na bilet i jedź, co ci szkodzi? – usilnie namawiała mnie mama od samego rana. – Ale co ja tam będę robił, w tym malutkim miasteczku na Mazurach? Wkoło sama woda i nic więcej. To nie dla mnie. Wolałbym już zostać tutaj i nudzić się samemu. – Czy ty aby nie przesadzasz? Na pewno nie będzie aż tak źle. Przy okazji zobaczyłbyś mazurskie jeziora. Przekonasz się sam, jakie są piękne; będzie fajnie, mówię ci. A poza tym mieszka tam przecież twój brat Wojtek, może razem coś wymyślicie. Wiesz dobrze, że on tak samo jak ty, w tym roku skończył ósmą klasę. Powiadam ci zatem jeszcze raz, nie martw się na zapas, z pewnością znajdziecie wspólne tematy.
Przyznam się szczerze, że wcale nie miałem ochoty wyjeżdżać. Wszyscy dokładnie wiemy, że w wielkim mieście można dużo ciekawiej spędzić wolny czas. Ale niestety, nuda nawet i tu może dopaść człowieka. W końcu podniosłem się z fotela i od niechcenia rzuciłem. – Jadę.
Do dworca kolejowego miałem blisko. Wiedziałem, o której mam pociąg, ponieważ tata często nim jeździ do brata. Spakowałem się błyskawicznie, chwyciłem plecak i czule pożegnałem z mamą. – Czekaj! – zawołała mnie jeszcze przez okno – masz tu jeszcze kilka dodatkowych parę groszy i kup sobie coś do jedzenia na dworcu. I bardzo cię proszę, uważaj na siebie. Pamiętaj, synku, trzymaj się z dala od kłopotów, bo ty masz wielki talent do ściągania ich na siebie. – Tak, mamo, będę uważał, a przynajmniej postaram się. Talent do kłopotów? Pff… też mi coś. – No dobrze, to leć już, bo spóźnisz się na pociąg. Aha! I pozdrów tam wszystkich ode mnie!
Po tych czułych matczynych słowach, podekscytowany nieplanowanym wyjazdem, udałem się na dworzec. Na miejscu kupiłem bilet uczniowski, spojrzałem na tablicę przyjazdów i ruszyłem na wyznaczony peron.
Punktualnie, jak z zegarkiem w ręku, o 11:15 nadano komunikat.
– Pociąg relacji Wrocław – Białystok przez Poznań, Toruń, Olsztyn, Ełk przybędzie opóźniony o 60 minut.
– Tylko nie to! – pomyślałem mocno zdenerwowany i zawiedziony całą tą niekomfortową sytuacją. Rozejrzałem się po peronie i zauważyłem, że nie tylko ja jestem rozdrażniony tym niespodziewanym komunikatem. Ludzie wokół mnie klęli jak szewce.
Po następnej godzinie usłyszeliśmy kolejny komunikat.
– Pociąg relacji Wrocław – Białystok przez Poznań, Toruń, Olsztyn, Ełk wjeżdża na tor pierwszy przy peronie drugim.
Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą.
Kilka chwil później, skład pociągu zatrzymał się przede mną, a ja wszedłem do wagonu, pełnego ludzi. Na szczęście jakimś cudem udało mi się znaleźć wolne miejsce. Gdzieś po 5-ciu minutach od postoju, lokomotywa szarpnęła wagony i ruszyliśmy w odległą trasę.
Po drodze mijaliśmy różnego rodzaju miejscowości, duże, małe, czasem oddalone od siebie o wiele kilometrów. Natomiast krajobrazy za oknem były niesamowite. Można się było nimi naprawdę pozachwycać. Nierzadko też przejeżdżaliśmy przez długie mosty, pokonując niezwykle piękne jeziora, jak i płynące pomiędzy nimi ciasne przesmyki.
Podróż miałem nawet wesołą, ponieważ razem ze mną w przedziale i w wagonie podróżowali harcerze. Z tego, co się zdążyłem zorientować, to jechali z Poznania, na obóz do Mikołajek. Natomiast harcerze, jak to harcerze, od czasu do czasu śpiewali piosenki, czym umilali nam wszystkim podróż.
Tymczasem, gdzieś między Mrągowem a Mikołajkami, usłyszeliśmy przeraźliwe gwizdy lokomotywy, a chwilę później poczuliśmy nagłe i ostre hamowanie. Tak się właśnie zaczął nasz chwilowy, lecz nieplanowany postój pociągu. Przestraszyliśmy się nieco, ponieważ nie wiedzieliśmy, co się stało. Jednakże po chwili okazało się, że to tylko jakaś krowa stanęła na torach i za żadne skarby nie chce z nich zejść. Pan maszynista oczywiście próbował ją przegonić, ale nie dał rady. Natomiast krowa, jak to krowa, stała jak słup soli i żuła trawę, patrząc przy okazji człowiekowi prosto w oczy.
Widząc tę niecodzienną sytuację, natychmiast kilku śmiałych i rosłych harcerzy podbiegło do niej i z wielkim wysiłkiem zepchnęło to rogate bydlę z torów. Teraz już spokojnie mogliśmy kontynuować jazdę.
Po pewnym czasie od spotkania z mleczną mućką, ktoś na korytarzu krzyknął.
– Mikołajki!
Malownicza miejscowość przywitała nas upalną i słoneczną pogodą. Wyskoczyłem co żyw z wagonu i przeciskając się między ludźmi (w większości wczasowiczami), wyszedłem przed dworzec. Przed dworcem była wielka mapa małego miasteczka. Spojrzałem na nią i bez trudu odnalazłem ulicę Łabędzią, gdzie mieszkali moi krewni. Pomachałem jeszcze na do widzenia mijającym mnie harcerzom, którzy dwójkami maszerowali, obładowani namiotami i innym sprzętem biwakowym, i sam (także na piechotę) udałem się do domu mojej rodziny. Do celu dotarłem po niecałych piętnastu minutach.
Niewielki biały domek stał na obrzeżach miasta, zaraz niedaleko ogromnego jeziora. Na jego drzwiach z numerem 9 błyszczała mosiężna tabliczka z napisem „Państwo Dudkowie”. Stanąłem na baczność, poprawiłem koszulę, podciągnąłem spodnie i zapukałem energicznie w drzwi.
Po kilku sekundach usłyszałem tępy zgrzyt zamka. – Witaj, Arku – ucieszyła się na mój widok ciocia Jasia – miło cię widzieć. Wiedz, że od początku wakacji czekaliśmy na ciebie. Dobrze, że w końcu zdecydowałeś się do nas przyjechać.
Po czym odwróciła głowę do tyłu i z wielką radością zawołała syna.
– Wojtek, chodź no tu szybko, Arek przyjechał! Następnie mocno mnie przytuliła i ucałowała w czoło. Wtem brat, na złamanie karku, zbiegł po schodach z pokoiku położonego wyżej i przywitał mnie gorącymi uściskami. – Super, że jesteś, bracie. Już bałem się, że będę musiał samotnie spędzać te wakacje. Chodź do pokoju na górę, rozpakujesz się.
– Zaczekaj – chwyciła mnie ciocia Jasia za rękę – pewnie jesteś głodny? – Może troszeczkę – odpowiedziałem nieśmiało.
Właśnie przypomniałem sobie, że miałem coś kupić na dworcu do jedzenia, ale przejęty wyjazdem i podróżą, zapomniałem o tym na śmierć. – To chodź, siadaj do stołu, naleję ci zupy. Opowiadaj, co tam ciekawego u was słychać? Wszyscy w domu zdrowi, nie chorujecie?
– Wszystko w porządku, ciociu, jesteśmy zdrowi. Mama przesyła serdeczne pozdrowienia. Tata pewnie też. Mówię, pewnie, bo nie było go w domu, kiedy wychodziłem. Od dwóch dni jest w pracy. Jak go dobrze znam, to znowu jest gdzieś daleko w trasie.
Po krótkiej rozmowie i pysznym posiłku, udałem się z Wojtkiem na piętro, gdzie pokazał mi swój pokój. Był to mały skromny pokoik z szafą, biurkiem i dwoma łóżkami. Domyśliłem się więc prędko, że obaj będziemy tutaj spać. – Wybierz sobie łóżko – wskazał ręką Wojtek. – Biorę to – odpowiedziałem bez wahania, spoglądając na jednoosobową szarą kozetkę, stojącą pod oknem. – Dobrze, to ja będę spał na tym przy ścianie.
Zmęczony podróżą, na chwilę tylko usiadłem na łóżku i sam nie wiem kiedy, ale momentalnie zasnąłem. Po kilku kwadransach drzemki, zerwałem się z łóżka. Powoli rozejrzałem się po pokoju, lecz byłem w nim sam. – Gdzie jesteś, Wojtek?! – krzyknąłem. – Tuu! Wstałem, otworzyłem drzwi od pokoju, a wówczas moim oczom ukazał się brat, który kucając w szerokim przedsionku, rozplątywał żyłki, zamocowane na długich wędkach. Właściwie były to już stare kije bambusowe, a niektóre z nich miały nawet dodatki z leszczyny. – Chcesz to wszystko rozplątać? – spytałem zdziwiony – przecież tego nie da się zrobić. Nie lepiej byłoby to wszystko poobcinać nożyczkami i założyć nowe żyłki? – Pewnie, że lepiej by było, ale problem jest tego rodzaju, że nie mamy więcej żyłek. – No to poczekaj, pomogę ci. W końcu, od czego ma się brata!
Ochoczo i z wielkim zapałem zabrałem się do roboty. Niestety, moja pomoc skończyła się bardzo szybko, bowiem zamiast rozwiązać ogromny supeł splątanych żyłek, to go jeszcze bardziej poplątałem. Wstyd się przyznać, ale kompletnie nie dawałem sobie z tym rady. Natomiast Wojtek nie dość, że szybko rozplątał swoją część supła, to jeszcze i moją. Naprawdę nie mogłem wyjść z podziwu, że tak łatwo mu to idzie. – Masz niebywały talent do takich supłów. Gdzieś się tego nauczył? – zapytałem z uznaniem. – Się wie, ale tak naprawdę to nie jest takie trudne, wystarczy tylko być cierpliwymi i już. – No dobrze, dobrze, ale powiedz mi właściwie, po co to robisz? – Jak to po co? Jutro o świcie idziemy na ryby!
– Na ryby? Zgłupiałeś?! Przecież ja nie umiem łowić ryb i kompletnie się na tym nie znam – wyznałem mu, z wielkim przerażeniem w oczach. – Spokojna głowa, nauczę cię wszystkiego. To nie jest takie trudne. Dasz radę, zobaczysz sam.
Chwilę później, drzwi od domu otworzyły się szerokim łukiem, a na ich progu stanął wujek Andrzej, który dopiero co wrócił z pracy. Widać było po nim, że jest bardzo mile zaskoczony moją osobą. Szybko odłożył teczkę na bok, mocno mnie uściskał i podziękował za przybycie. – Dzięki Bogu, że jesteś. Wojtek już nie mógł się ciebie doczekać. Chodził tylko z kąta w kąt i okropnie się nudził. – A teraz razem będziemy się okropnie nudzili – wtrąciłem z uśmiechem.
Wszyscy roześmialiśmy się głośno.
Dochodziła już dziewiętnasta, gdy ciocia zawołała nas na kolację. – Ja dziękuję, ciociu. Jestem tak bardzo zmęczony dzisiejszym dniem, że oczy same kleją mi się do snu, idę spać – odpowiedziałem jej, ziewając szeroko.
Szybko się umyłem i wskoczyłem do łóżka. Nawet nie pamiętam, kiedy zasnąłem.
O świcie poczułem mocne szarpanie. – Wstawaj, Arek, trzecia dochodzi – budził mnie brat, szarpiąc za ramię. – Co, co, co się stało, gdzie ja jestem? – Nic się nie stało. A jesteś u mnie na poddaszu. Idziemy razem na ryby, nie pamiętasz? – A, tak, tak, już wstaję.
Choć prawdę mówiąc, to za jeszcze jedną godzinę snu bardzo chętnie oddałbym nawet i trzy kilo złota. Wstałem okropnie zaspany, ubrałem się, leniwie chwyciłem wędkę i po cichu z bratem wyszliśmy z domu.
Do łowiska mieliśmy blisko dwa kilometry, więc postanowiliśmy jechać rowerami. Droga prowadziła obok największego jeziora w Polsce. Wokół przyroda budziła się ze snu. Co chwilę, z szuwarów zrywały się do lotu spłoszone kaczki i łabędzie. Gdzieniegdzie przy brzegu wyskakiwała jakaś ryba z wody. A wszystko to okraszone było przepięknym śpiewem budzących się ptaków i czerwoną tarczą wschodzącego słońca. Po drodze minęliśmy wysokie trawy, podtopione łąki, gęste szuwary i w końcu dotarliśmy do celu. – Tu jest moje ulubione miejsce. Na całe szczęście, niewiele osób o nim wie i bardzo rzadko tutaj ktoś przychodzi – rzekł do mnie Wojtek, rozkładając przed sobą sprzęt wędkarski.
Faktycznie, zakole jeziora wyglądało na takie, jakby świat o nim zapomniał. Było ono dzikie i trudno dostępne. – Aha. A teraz słuchaj mnie uważnie – dodał – pierwsza i najważniejsza zasada na rybach, to… zachowujemy się bardzo cicho, rozumiesz?
– No dobrze, rozumiem, będę o tym pamiętał. A kiedy nauczysz mnie zakładać robaki na haczyk i tego typu inne rzeczy?
– Zaraz ci wszystko pokażę, spokojnie, nie denerwuj się, cierpliwości – uspokajał mnie mocno brat.
Po krótkim czasie okazało się, że Wojtek miał rację, to wszystko nie było aż takie trudne. Migiem pojąłem kunszt wędkarski, czyli jak zakładać robaki, wiązać żyłkę na haczyku, zakładać spławik i obciążenie. I przede wszystkim, jak należy podciąć wędkę, gdy bierze ryba.
Po kilku kwadransach moczenia kija w wodzie, w końcu udało mi się złapać swoją pierwszą rybę. Uradowany, natychmiast przybiegłem do Wojtka. – Mam, mam, złapałem, patrz! Co to za ryba? – Cii, co ja ci mówiłem? A poza tym to jest płotka. – Człowieku, skąd ty to wiesz? – dziwiłem mu się – dla mnie to każda ryba wygląda tak samo. – Zobacz, ona ma takie czerwone oczy, widzisz?
– Aha, rozumiem.
Momentalnie wciągnąłem się w łowienie. Jeszcze tego samego dnia złapałem kilka innych ryb, o których istnieniu nie miałem zielonego pojęcia, a były to: okoń, leszcz, karp i krasnopiórka. Miejsce, w którym łowiliśmy, wręcz tętniło różnorodnością ryb.
Następnego dnia już sam namawiałem Wojtka, by poszedł ze mną na ryby. Nie sprzeciwiał się temu, bo również lubił łowić. Ciocia także była zadowolona, ponieważ jej syn miał zajęcie, a ona przy okazji miała co do garnka włożyć. Na szczęście, wszyscy lubiliśmy jeść ryby. Są bardzo smaczne i zdrowe. Po jakimś czasie łowiliśmy ich tyle, że dokarmialiśmy nimi nasze hodowane kaczki. Ptaszki były szczęśliwe, gdy przynosiliśmy im uklejki. Ukleja to taka niewielkich rozmiarów ryba, podobna nieco do śledzia.
Dokładnie tydzień później, w tym samym miejscu, wyłowiłem tak wielką rybę, że gdy ją wyciągałem z wody to prawie pękła mi wędka. A na widok jej długich rybich wąsów, o mało ze strachu nie uciekłem. – Wojtek! – krzyknąłem – chodź no tu szybko!
Brat zjawił się błyskawicznie. Ale widać było po jego minie, że jest gotów zwyzywać mnie za darcie się na rybach, lecz ujrzawszy w moich rękach wielką złotobrązową rybę z wąsami, stanął jak wryty. – O rany, to lin. Ma ze 40 centymetrów! Tutaj od lat nikt tej ryby nie złapał. Jak ci się to udało, Arek? – Sam nie wiem, ale była to naprawdę ciężka walka, uwierz mi. Zobacz, prawie połamałem wędkę. – Świetna robota! Ale swoją drogą, to miałeś niebywałego farta, że ją złapałeś. Jesteś w czepku urodzony.
Gdy tak staliśmy w wielkim zachwycie, powoli nad nami zaczęło się ściemniać. Czerwone słońce coraz niżej chowało się za taflą wody. Wiatr ucichł, a fale na jeziorze i wszelkiego rodzaju łodzie zniknęły, jak ręką odjął. Nie zwlekając już dłużej, złożyliśmy wędki i ruszyliśmy zadowoleni do domu.
W drzwiach Wojtek krzyknął. – Mamy lina!
A my, zamiast usłyszeć płynące do nas słowa podziwu i zachwytu, jedynie co usłyszeliśmy, to żartobliwy i drwiący głos cioci i wujka. – Nie wygłupiajcie się. Nie żartujcie sobie. Tutaj od lat nikt tej ryby nie złowił.
– Ale naprawdę mamy, Arek złapał. Zresztą zobaczcie sami. Z ogromną satysfakcją pomachaliśmy im przed nosem naszą wielką zdobyczą, a oni zaskoczeni takim obrotem sprawy, nagle zaniemówili. W tym momencie widok ich min był bezcenny.
Od tego pamiętnego wydarzenia minął tydzień. Wojtek i ja siedzieliśmy cicho w szuwarach. Tym razem było to miejsce, zwane kanałem. Łączył on bowiem ze sobą dwa wielkie jeziora. Myślę, że mógł mieć długość około 300 metrów, a szerokość 5 metrów.
Nagle usłyszeliśmy, a później zobaczyliśmy, płynących ku nam na łodzi rybaków. Była to zwykła, niczym nie wyróżniająca się rybacka łódź, która wolno wynurzała się z porannej majestatycznej mgły. Do dzisiaj nie mogę zapomnieć jej charakterystycznego dźwięku silnika, który brzmiał mniej więcej tak: pyr, pyr, pyr, pyr, pyr, pyr. – Schowaj wędkę – poradził Wojtek – jeżeli śruba silnika zaczepi o spławik, to zerwie ci żyłkę i będziesz miał kłopot. Wystraszony, szybko wykonałem polecenie i wyciągnąłem spławik z wody. – Kto to płynie, znasz ich może? – spytałem zaciekawiony.
Brat wychylił głowę z szuwarów, po czym oznajmił. – Nie mam zielonego pojęcia, kim oni są. Pierwszy raz ich tu widzę. Pewnie to jacyś nowi rybacy. Może z Orzysza albo Okartowa. Słyszysz, silnik im przerywa i nierówno pracuje. Spójrz, ciągnie się za nimi tłusta plama oleju, długo tak nie popływają – dodał z przekonaniem.
W łodzi płynęło dwóch mężczyzn. Jeden z nich był bardzo tęgi, nosił czerwoną czapkę, miał długaśne czarne wąsy, a na grzbiecie flanelową niebieską koszulę w kratę. W dodatku palił fajkę. Swoim wyglądem przypominał mi jakiegoś południowca, może Turka? Za to ten drugi niczym specjalnie się nie wyróżniał. Ot, chudy i wysoki.
W łodzi mieli kilka drewnianych skrzyń, pełnych ryb. Widziałem je dokładnie, kiedy przepływali obok nas. Wśród szczupaków i okoni, były przede wszystkim bardzo pożądane i niezwykle drogie węgorze. – Tutaj już dziś nie połowimy – rzekł do mnie zmartwiony Wojtek – ta łódka wystraszyła nam wszystkie ryby. Idę też o zakład, że niedługo będą tędy wracać. Poza tym pogoda się psuje. Zbierajmy się. Chodźmy do domu, nic tu po nas.
Niestety, tego feralnego dnia jedyne co mi się udało wyciągnąć, to brata na ryby.
Po powrocie do domu, zawiedzeni i zmęczeni, usiedliśmy na kanapie. Gdzieś w tle grało radio. Niespodziewanie przerwano muzykę i usłyszeliśmy nadawany komunikat: ”Odnotowano systematyczne kradzieże węgorzy z sieci rybackich na jeziorze Śniardwy. Prosi się obywateli, mających jakiekolwiek informacje, które mogłyby pomóc w ujęciu sprawców, o zgłaszanie się do Komendy Głównej Policji w Mikołajkach. Przez komendanta została wyznaczona nagroda”. – Wojtek, ty zauważyłeś może, jakie ryby mieli ci rybacy na łódce, płynący dziś rano? – Nie wiem, szczerze mówiąc, nie zwróciłem na nie uwagi.
– A ja wiem, głównie to były właśnie węgorze. – A co, myślisz, że to oni? – Tego nie wiem, ale wyglądali mi na podejrzanych. – Daj spokój, Arek. Może to oni, może nie oni, kto to wie i tak się tego nie dowiesz.
Po tych słowach, ciocia zaprosiła nas na śniadanie. Przy stole zagadałem. – Jest tutaj może księgarnia? Bo chciałbym sobie kupić jakąś książkę o wędkowaniu. Strasznie mi się ono spodobało. Hmm… a swoją drogą, nie spodziewałem się, że to tak mnie wciągnie. – Naturalnie, że mamy. Niedaleko przystani znajduje się księgarnia. Jeżeli chcesz, to zaraz do niej pójdziemy. Na pewno sobie coś wybierzesz – zapewniał mnie brat.
Pół godziny później byliśmy na miejscu.
– Proszę pani – odezwałem się jako pierwszy do kobiety za ladą – szukam książki o wędkowaniu. Może mi pani coś polecić?
– Oczywiście. Bardzo proszę, wybierz sobie którąś z tych.
Po czym położyła na ladzie kilka interesujących egzemplarzy.
Zacząłem przeglądać, rozmyślać, którą by tu sobie wybrać, gdy raptem usłyszałem, jak ktoś z boku dyskretnie pyta sprzedawczynię. – Czy dostanę książkę o naprawach silników do łódek?
Odwróciłem się z zaciekawieniem i ujrzałem tęgiego pana w znajomej czapce i koszuli w kratę. Przyłożyłem dłoń do ust i wyszeptałem, szturchając Wojtka w bok. – Ty, patrz. To ten sam człowiek, który dziś rano płynął łódką. No, ten „Turek”. – Faktycznie, jakby trochę podobny do niego, ale może to nie on? – Oj mówię ci, że to on. Zobacz, ma nawet fajkę. Wiesz co, mam pomysł. Chodź, pójdziemy za nim. – Nie podoba mi się to. Może zamiast tego pójdźmy na policję? – próbował powstrzymać mnie brat.
– Na policję, zdurniałeś?! I co im powiesz… „ Proszę pana, widziałem podejrzanego Turka na łodzi, który miał węgorze”. Kto ci w to uwierzy?
Dało się wyczuć, że brat nie był do końca zachwycony moim pomysłem, ale po krótkim zastanowieniu, ostatecznie się zgodził. Odłożyłem więc książki na bok i ruszyliśmy za podejrzanym typem. Śledziliśmy go niezauważeni.
Mężczyzna zachodził do barów, restauracji. Rozmawiał ze sprzedawcą w sklepie. Zaszedł nawet do hotelu, aż w końcu doprowadził nas do ukrytej w lesie chaty, tuż za miasteczkiem.
Stał tam niewielki domek, a raczej opuszczona rudera, z dostępem do brzegu jeziora. Dodatkowo był osłonięty wieloma drzewami i gęsto rosnącymi krzakami. Rzeczywiście, było to trudne miejsce do znalezienia. Obok znajdowała się drewniana szopa, coś na wzór większego garażu.
Mężczyzna wszedł do niej, a zaraz za nim jego chudy kompan, który wyszedł z domku. – Spójrz, Wojtek, tam jest okienko. Podejdźmy bliżej i zajrzyjmy do środka. – O, nie, nie róbmy tego, to może być naprawdę niebezpieczne, jeszcze nas zobaczą – próbował przemówić mi do rozumu brat.
– Nie panikuj, chodź – szarpnąłem go za ramię.
Cicho podeszliśmy pod szopę. Powoli wysunąłem głowę i przez uchylone okno zajrzałem do środka. Wewnątrz dwóch mężczyzn naprawiało silnik od łodzi, a wokół nich stała znajoma łódka i wiele skrzynek z rybami. Traf chciał, że akurat kichnąłem w złym momencie i jeden z nich ujrzał mnie za oknem – Łapać go! – krzyknął.
Natychmiast zaczęliśmy uciekać, co sił w nogach. Niestety, ale na ucieczkę nie mieliśmy żadnych szans. Dlaczego? Bo na mnie nie trzeba było długo czekać. To znaczy, momentalnie potknąłem się o jakiś wystający korzeń i w locie wykonałem tak fantastycznego fikołka, że nawiasem mówiąc, gdyby to zobaczył mój nauczyciel od wuefu, to jak nic miałbym murowaną szóstkę na koniec roku szkolnego. A tak, leżąc na trawiastej ziemi, poczułem, jak ktoś chwyta mnie za rękę i krzyczy mi prosto w ucho. – Mam cię, chłoptasiu! Gadaj, cożeś za jeden i co tu robisz? Bo jak nie, to cię… I tu nie dokończył zdania.
Po chwili drugi z nich dobiegł do Wojtka, który również nie miał wiele szczęścia w ucieczce. Brat natomiast nie zauważył i przypadkowo zaplątał się w sieci, pozostawione w krzakach.
Mężczyźni szybko nas schwytali i zaprowadzili do szopy, gdzie zostaliśmy zakneblowani i przywiązani do grubej belki, podtrzymującej strop.
Miałem tylko nadzieję, że Wojtkowi nic nie jest, ponieważ to wszystko, co się stało, było przeze mnie. Tak, czułem się winny całej tej zaistniałej sytuacji. Dotarło w końcu to do mnie, w jakie kłopoty nas wpakowałem. W duchu przyrzekałem sobie, że jak już będzie po wszystkim i wyjdziemy z tego cało, to już nigdy więcej tak głupio nie postąpię.
Mimo że byliśmy w środku, to doskonale słyszeliśmy, jak ci dwaj za drzwiami nerwowo naradzali się, co z nami zrobić: „Może by ich wrzucić w worku do jeziora”, mówił jeden z nich. Drugi dodał: „Lepiej by było zakopać ich w lesie”.
Strasznie się bałem. Ale cóż było robić. Spojrzałem smutny na brata, był przerażony, podobnie jak ja, ale zauważyłem także, że Wojtek próbuje oswobodzić się z uwięzi. Pomyślałem sobie wtedy, że komu jak komu, ale jemu to naprawdę może się udać. On przecież ma szósty zmysł do rozplątywania wszelkich supłów.
I faktycznie, nie myliłem się.
Po dłuższej szarpaninie, węzeł na jego rękach puścił. Wojtek szybko wyciągnął sobie knebel i cicho podszedł do mnie, z palcem przylegającym do ust. – Ciii… u góry jest okienko. Sprawdzę, czy uda nam się tamtędy przecisnąć – wyszeptał.
Następnie rozchylił mi knebel, a ja mu błyskawicznie odpowiedziałem. – Uciekaj sam, mnie okropnie boli noga, nie dam rady biec. No idź już prędko i sprowadź pomoc! Wojtek kiwną głową i momentalnie wszedł na górę. Uchylił okienko i niezauważony wydostał się na zewnątrz. Modliłem się tylko, żeby nic mu się nie stało, aby znów go nie złapano.
Zostałem sam. Rozejrzałem się dookoła. Obok mnie stało mnóstwo skrzynek z rybami. Jedną z nich udało mi się sięgnąć nogą i przewrócić.
Wpadłem na szalony pomysł, by wysmarować sobie podeszwę buta rybim śluzem. Kto wie, może to się jeszcze do czegoś przyda.
Po jakimś czasie, drzwi od szopy się otworzyły i jeden z przestępców wszedł do środka. Zobaczywszy mnie samego, wpadł w niczym niepohamowany szał.
– Gdzie jest ten drugi!? – wrzeszczał wściekły – mów, bo jak ci przyłożę, to raz dwa będziesz gadał!
Zamachnął się nawet na mnie swoją wielką ręką, ale w tym momencie wszedł jego kompan i zawołał go do siebie. Coś tam szeptali, a następnie podeszli do mnie i groźnie rzekli. – Zabieramy cię stąd. Idziesz z nami!
Nogi zatrzęsły mi się ze strachu. Mężczyźni zaprowadzili mnie kilkaset metrów dalej, do ukrytej w lesie ziemianki. „Turek” podniósł klapę, wrzucił mnie do dołu i powiedział w złości. – Później się z tobą rozprawimy. Więcej mamusi nie zobaczysz! Bądź cicho! – i zatrzasnął ciężką klapę.
Nadchodziła noc. Bardzo chciało mi się jeść i pić. Bolały mnie związane ręce i nogi. Byłem kompletnie załamany, ponieważ myślałem, że Wojtkowi chyba się nie udało.
Wtedy to nagle usłyszałem ujadanie psów, strzał i krzyk.
– Stać, policja, ręce do góry!!!
Niebawem otworzyła się nade mną klapa, a ja ujrzałem pochylającego się policjanta. Tuż obok niego stał zmartwiony, ale z pewnością szczęśliwy mój brat. – Tu jest, panie sierżancie!
– Nie bój się, chłopcze, już po wszystkim, mamy ich. Nic ci nie jest, wszystko w porządku? – pytał mnie policjant.
– Bolą mnie tylko trochę ręce i nogi, ale nic mi nie jest.
Na całe szczęście, wszystko dobrze się skończyło. Mnie, jak i Wojtkowi, nic poważnego się nie stało. Natomiast przestępcy, po krótkiej ucieczce, zostali złapani i przyznali się do kradzieży ryb.
Po wyjściu z ziemianki natychmiast rzuciłem się bratu w ramiona i zapytałem. – Jak mnie tu znaleźliście?
– To proste – rzekł policjant, stojący obok – twój brat nas zawiadomił i zaprowadził na miejsce. A tam nasze psy podjęły trop i zaczęły podążać śladem zapachu ryb. Nie było to trudne, bowiem któryś z was był nim wyraźnie przesiąknięty.
Nie mówiąc nic, uśmiechnąłem się do policjanta nad wyraz szeroko. – To ty zostawiłeś te ślady?! – Stwierdził zaskoczony policjant, wskazując na mnie palcem. Kiwnąłem głową.
– Zuch z ciebie! Ale tak na przyszłość, proszę was, byście więcej tak nie postępowali. Przestępcy potrafią być bardzo groźni, mogą wam naprawdę wyrządzić wielką krzywdę, pamiętajcie o tym.
Po tych pouczających słowach, podbiegli do mnie ciocia z wujkiem i mocno mnie przytulili. – Wariaci, ale żeście nam strachu napędzili. Chodźcie już, wracamy do domu! – powiedzieli, niezwykle przejęci i co tu mówić, bardzo zdenerwowani.
Kilka dni później, obaj zostaliśmy wezwani na komendę policji, gdzie w nagrodę za przyczynienie się do złapania przestępców, przypięto nam medale i wręczono po nowiutkim rowerze. Była to wspaniała niespodzianka, z której bardzo się ucieszyliśmy.
Również pouczono nas i przypomniano, by kiedykolwiek w podobnej sytuacji, najpierw udać się na policję albo powiadomić rodziców.
Ten wspaniały medal mam do dzisiaj. Wisi w moim domu, w ramce na ścianie, ciesząc moje oczy. Trzymam go na pamiątkę tamtych pamiętnych dni.
Wojtek, po kilku latach od tych wydarzeń, przeprowadził się z rodzicami do mojego miasta i teraz mieszka niedaleko mnie. Często się widujemy i nie raz wspominamy naszą dziecięcą przygodę, uśmiechając się przy tym od ucha do ucha.
Muszę się jeszcze ze wstydem przyznać, że czasem zdarza mi się go poprosić o rozwiązanie jakiegoś supełka. On naprawdę ma do tego talent.
A wędkowanie? Uwielbiam! Ostatnio nauczyłem łowić ryby swoją córkę; tym sposobem, całą posiadaną wiedzę, zaczerpniętą od brata, przekazałem w dobre ręce.

Arkadiusz Łakomiak na #TataMariusz

Arkadiusz Łakomiak

Laureat głównej nagrody XIX Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „MALOWANIE SŁOWEM” im. Mieczysława Czychowskiego w 2014 r. w kategorii wierszy o tematyce adresowanej do dzieci w wieku przedszkolnym.

Jego wiersze można spotkać w licznych programach edukacyjnych takich jak: „Jutro idę do szkoły” ((program dla przedszkoli),  „Zostań Noblistą” (program dla szkół podstawowych), jak również w książce do 2 klasy szkoły podstawowej „Uczmy się z bratkiem.”

Autor tomiku poezji „Dziwny jest ten świat” wydanego w 2013 r.

Wszelkie kopiowanie i rozpowszechnianie utworów w jakiejkolwiek formie bez zgody autora będzie rodziło skutki prawne na podstawie ustawy z dn. 4 lutego 1994 r. o Prawie autorskim i prawach pokrewnych.

Dowiedz się więcej ? klik.