Hugh Lofting – Podróże doktora Dolittle; Część I. Rozdział IV. Wiff-Waff

Posłuchaj

Wykorzystana treść pochodzi z zasobów strony wikisource.org

>> link do utworu <<

plwikisource

Subskrybuj!

#TataMariusz na Spotify

Spotify

#TataMariusz na Apple Podcasts

Apple Podcasts

#TataMariusz na Google Podcasts

Google Podcasts

#TataMariusz na YouTube

YouTube

#TataMariusz na Podcast Addict

Podcast Addict

#TataMariusz na Player FM

Player FM

Przeczytaj

Kiedy w końcu mogłem się rozejrzeć, zauważyłem, że sala rzeczywiście była pełna zwierząt. Wydawało mi się, że musi tam być prawie każdy rodzaj wiejskiego stworzenia: gołąb, biały szczur, sowa, borsuk, kawka. Była nawet mała świnka, która właśnie wchodziła z zalanego deszczem ogrodu. Starannie czyściła raciczki o wycieraczkę, a światło świecy odbijało się na jej mokrym różowym grzbiecie.

Doktor wziął świecznik od kaczki i odwrócił się do mnie.

– „Spójrz tutaj” – powiedział – „Musisz zdjąć te mokre ubrania. A tak w ogóle to jak się nazywasz?”.
– Tommy Stubbins – odpowiedziałem.
– Och, jesteś synem szewca Jacoba Stubbinsa?

– Tak – potwierdziłem.
– Twój ojciec jest doskonałym szewcem – powiedział doktor – Widzisz? – podniósł prawą stopę, aby pokazać mi ogromne buty, które miał na sobie. – To on zrobił mi te buty cztery lata temu i od tamtej pory je noszę – idealne, wspaniałe buty! A teraz, Stubbins, musisz zmienić te mokre rzeczy – i to szybko. Poczekaj chwilę, aż zapalę świece, a potem pójdziemy na górę i poszukamy suchych ubrań. Będziesz musiał założyć moje stare ubranie, dopóki nie wysuszymy twojego przy kominku.

Wkrótce więc, gdy więcej świec rozbłysło w różnych częściach domu, poszliśmy na górę. Gdy weszliśmy do sypialni, Doktor otworzył dużą szafę i wyjął dwa jego stare garnitury. Założyliśmy je. Później zanieśliśmy nasze mokre ubrania do kuchni i rozpaliliśmy ogień w dużym kominku. Ubranie doktora, było na mnie tak duże, że gdy pomagałem nosić drewno z piwnicy, co chwilę się potykałem. Wkrótce jednak rozpaliliśmy wielki ogień, mokre ubrania rozwiesiliśmy na krzesłach.

– No. To teraz ugotujmy kolację – powiedział Doktor – Oczywiście, zjesz ze mną, Stubbins?

Już zaczynałem bardzo lubić tego zabawnego małego człowieka, który nazywał mnie „Stubbins”, zamiast „Tommy” lub „mały chłopiec” (jak ja tego nienawidziłem!). Ten człowiek zdawał się od razu traktować mnie tak, jakbym był jego dorosłym przyjacielem. A kiedy poprosił mnie, bym został na kolacjo, poczułem się strasznie dumny i szczęśliwy. Niestety przypomniałem sobie, że nie powiedziałem mamie, że będę późno. Ze smutkiem więc, odpowiedziałem:

– Bardzo dziękuję. Z chęcią bym został, ale boję się, że mama zacznie się martwić i zastanawiać, gdzie jestem, jeśli nie wrócę.
– Ależ mój drogi – powiedział Doktor, dorzucając kolejną szczapę drewna do ognia – twoje ubrania jeszcze nie wyschły. Będziesz musiał na nie poczekać, prawda? Zanim będą gotowe do założenia, zdążymy ugotować i zjeść kolację. – Widziałeś może, gdzie położyłem torbę?
– Myślę, że nadal jest w holu – powiedziałem – sprawdzę.

Znalazłem torbę niedaleko drzwi wejściowych. Była wykonana z czarnej skóry i wyglądała na bardzo, bardzo starą. Jeden z jej zatrzasków był zepsuty, a w środku zawiązana była sznurkiem.

– Dziękuję – powiedział doktor, gdy mu ją przyniosłem.
– Czy ta torba to cały bagaż, jaki miał Pan w podróży? – zapytałem.
– Tak – odparł Doktor, rozwiązując sznurek. – Nie wierzę w duże bagaże, są uciążliwe. Życie jest zbyt krótkie, by się przejmować bagażem. I tak naprawdę nie jest to konieczne, wiesz? Gdzie położyłem te kiełbaski?

Doktor szperał w torbie. Najpierw wyjął bochenek świeżego chleba. Następnie słoik z ciekawą metalową zakrętką. Zanim położył go na stole, bardzo ostrożnie ustawił go pod światło i zobaczyłem, że w środku pływa jakieś dziwne, wodne stworzonko. W końcu doktor wyciągnął niespełna pół kilograma kiełbasek.

– Teraz – powiedział – potrzebujemy tylko patelni.

Poszliśmy do kuchni, kilka garnków i patelni wisiało na ścianie. Doktor zdjął patelnię. Była dość zardzewiała.

– A niech mnie, spójrz tylko na to! – powiedział – To jest właśnie najgorsze podczas długiej nieobecności. Zwierzęta są wspaniałe i utrzymują dom w czystości na tyle, na ile potrafią. Dab-Dab to cudowna gospodyni, ale z niektórymi rzeczami nie sposób żeby sobie radziły. Ech… Nieważne, wkrótce to posprzątamy. Pod zlewem znajdziesz trochę srebrnego piasku, podaj mi go proszę, Stubbins, dobrze?.

W ciągu kilku chwil patelnia była lśniąca i błyszcząca. Kiełbaski znalazły się na kuchennym ogniu, a piękny zapach smażenia rozniósł się po całym domu.
Podczas gdy Doktor był zajęty gotowaniem, poszedłem i jeszcze raz przyjrzałem się śmiesznemu, małemu stworzeniu pływającemu w słoiku.

– Co to za zwierzę? – zapytałem.
– To – powiedział Doktor, odwracając się – jest Wiff-Waff. Jego pełna nazwa to hippocampus pippitopitus. Ale tubylcy nazywają go po prostu Wiff-Waff ze względu na sposób, w jaki macha ogonem podczas pływania. Właśnie po to wybrałem się w tę ostatnią podróż. Jestem teraz bardzo zajęty. Próbuję nauczyć się języka skorupiaków. One na pewno mają swoje języki. Znam trochę język rekinów i dialekt morświnów, ale teraz szczególnie chcę się nauczyć języka skorupiaków.
– Dlaczego? – zapytałem.
– Widzisz, niektóre skorupiaki to najstarsze znane nam zwierzęta na świecie. Znajdujemy ich skamieniałe muszle – sprzed tysięcy lat. Jestem więc pewien, że gdybym tylko nauczył się mówić ich językiem, mógłbym dowiedzieć się wiele o tym, jak wyglądał świat wieki temu. Rozumiesz?
– A czy inne zwierzęta też nie mogłyby ci tego powiedzieć?
– Nie sądzę – powiedział Doktor, szturchając kiełbaski widelcem. – Z pewnością małpy, które poznałem jakiś czas temu w Afryce, były bardzo pomocne w opowiadaniu mi o minionych czasach, ale sięgały one tylko około tysiąca lat wstecz. Jestem pewien, że najstarszą historię na świecie można uzyskać od skorupiaków i tylko od nich. Większość innych zwierząt, które żyły w zamierzchłych czasach, już wyginęła.
– Czy nauczyłeś się już jakiegoś języka skorupiaków? – zapytałem.
– Nie. Dopiero zacząłem. Zależało mi na tym konkretnym gatunku, ponieważ jest on w połowie skorupiakiem, a w połowie zwykłą rybą. Pojechałem za nim aż na wschodnią część Morza Śródziemnego. Obawiam się jednak, że nie będzie za bardzo pomocny. Prawdę mówiąc, jestem raczej rozczarowany. Nie wygląda na zbyt inteligentnego, prawda?
– Nie, nie wygląda – zgodziłem się.
– Ach – powiedział doktor. – Kiełbaski gotowe. Chodź – przytrzymaj talerz, nałożę ci.

Usiedliśmy przy kuchennym stole i rozpoczęliśmy obfity posiłek.

To była wspaniała uczta. Później jadłem tam wiele posiłków i uważałem, że to miejsce jest lepsze niż najwspanialsza jadalnia na świecie. Było tak przytulnie, domowo i ciepło. Było też bardzo wygodne. Posiłek zdejmowało się z ognia, jeszcze gorący, kładło na stole i jadło. Można było obserwować, jak tosty opiekają się na palenisku i sprawdzać, czy się nie przypalają, podczas picia zupy. A jeśli zapomniałeś położyć soli na stole, nie trzeba było iść po nią do innego pomieszczenia. Wystarczyło sięgnąć po duże drewniane pudełko z komody za sobą. Kominek – największy, jaki kiedykolwiek widziałeś – był jak pokój sam w sobie. Można było wejść do środka, nawet gdy płonęły polana, usiąść na szerokich siedzeniach po obu stronach i upiec kasztany po skończonym posiłku – albo posłuchać śpiewu czajnika, opowiadać historie lub przeglądać książki z obrazkami przy świetle ognia. To była cudowna kuchnia. Była jak Doktor miła, rozsądna, przyjazna i solidna.

Gdy tak sobie gawędziliśmy, drzwi nagle się otworzyły i do środka wmaszerowali kaczka Dab-Dab i pies Dżip. Ciągnęli za sobą prześcieradła i poszewki na poduszki po czystej, wyłożonej kafelkami podłodze. Doktor, widząc moje zdziwienie, wyjaśnił:

– Będą wietrzyć dla mnie pościel przy ogniu. Dab-Dab jest skarbem jako gospodyni; nigdy o niczym nie zapomina. Miałem kiedyś siostrę, która zajmowała się dla mnie domem (biedna, kochana Sarah! Zastanawiam się, jak sobie radzi – nie widziałam jej od wielu lat). Ale nie była tak dobra jak Dab-Dab. Jeszcze jedną kiełbaskę?”

Doktor odwrócił się i używając dziwnego języka powiedział kilka słów do psa i kaczki. Wydawało się, że doskonale go rozumieją.
– Potrafi Pan mówić w języku wiewiórek? – zapytałem.
– O tak. To całkiem łatwy język – powiedział doktor. – Sam mógłbyś się go nauczyć bez większego trudu. Dlaczego pytasz?
– Mam w domu chorą wiewiórkę – odpowiedziałem. – Uratowałem ją przed jastrzębiem. Ale obie jej nóżki są poważnie zranione i bardzo chciałem, żeby Pan ją zobaczył. Mogę ją przynieść jutro?.
– Cóż, jeśli ma poważnie uszkodzone nogi, myślę, że lepiej będzie zobaczyć ją dziś wieczorem. Może być za późno, by wiele zdziałać, ale wrócę z tobą do domu i jej się przyjrzę.

Wkrótce sprawdziliśmy nasze ubrania. Okazało się, że moje są całkiem suche. Zabrałem je na górę do sypialni i przebrałem się, a kiedy zszedłem na dół, Doktor czekał na mnie ze swoją małą czarną torbą pełną leków i bandaży.

– Chodźmy – powiedział – Deszcz przestał już padać.

Na zewnątrz znów zrobiło się jasno, a wieczorne niebo było czerwone od zachodzącego słońca. Gdy otworzyliśmy bramę, by zejść na drogę, w ogrodzie było słychać śpiew drozdów.

Utwór udostępniony na Licencji Wolnej Sztuki (szczegóły licencji >> klik <<).

Hugh Lofting

ur. 14 stycznia 1886 w Maidenhead, Berkshire w Anglii, zm. 26 września 1947 w Topanga w Kalifornii) – brytyjski autor literatury dziecięcej, znany głównie jako twórca cyklu książek o rozumiejącym mowę zwierząt doktorze Dolittle.

Czytaj więcej >>wiki<<