Hugh Lofting – Doktor Dolittle i jego zwierzęta; Rozdział XVIII. Zapachy

Posłuchaj

Wykorzystana treść pochodzi z zasobów strony wolnelektury.pl

>> link do utworu <<

Subskrybuj!

#TataMariusz na Spotify

Spotify

#TataMariusz na Apple Podcasts

Apple Podcasts

#TataMariusz na Google Podcasts

Google Podcasts

#TataMariusz na YouTube

YouTube

#TataMariusz na Podcast Addict

Podcast Addict

#TataMariusz na Player FM

Player FM

Przeczytaj

— Musimy znaleźć zaginionego wujka — rzekł Doktor. — To nasze następne zadanie, skoro wiemy już, że nie wrzucono go do morza.

Dab-Dab podeszła bliżej i szepnęła:

— Poproś o pomoc orły. Mają najlepszy wzrok ze wszystkich zwierząt na świecie. Potrafią wypatrzeć nawet mrówkę z wysokości kilku kilometrów. Niech poszukają wujka!

Więc Doktor wysłał jedną z jaskółek, żeby sprowadziła orły.

Jakieś pół godziny później maleńki ptaszek wrócił w towarzystwie sześciu upierzonych olbrzymów. Był tam bielik amerykański i afrykański, orzeł czarny, orzeł przedni, orłosęp i orzeł birkut, a każdy przynajmniej dwa razy wyższy od zapłakanego chłopca. Gdy przysiadły na relingu, przypominały rząd przygarbionych żołnierzy: poważnych, nieruchomych i czujnych. Tylko spojrzenia ich czarnych oczu przemykały to tu, to tam.

Gub-Gub schował się ze strachu za beczką. Mówił później, że czuł na sobie spojrzenia orłów, zupełnie jakby zaglądały w głąb jego duszy, żeby dowiedzieć się, co ukradł dziś na śniadanie.

Doktor odezwał się do orłów w te słowa:

— Zaginął pewien mężczyzna. Rybak o czerwonych włosach i z wytatuowaną na ramieniu kotwicą. Czy pomożecie nam go znaleźć? Ten chłopiec jest jego bratankiem.

Orły mówią niewiele. Odpowiedziały tylko chrapliwymi głosami:

— Dla Johna Dolittle’a zrobimy, co w naszej mocy.

Odleciały, a Gub-Gub aż wyszedł zza beczki, żeby obserwować ich lot. Były coraz wyżej i wyżej… i wyżej, i wyżej, i jeszcze wyżej. A potem, kiedy Doktor niemal już ich nie widział, rozdzieliły się i poleciały w cztery strony świata — na północ, południe, wschód i zachód. Wyglądały na tle niebieskiego nieba niczym maleńkie ciemne kropki.

— O rany! — szepnął Gub-Gub. — Co za pułap! Aż dziw, że pióra im się nie spalą… przecież latają tak blisko słońca!

Orły wróciły dopiero późnym wieczorem. Powiedziały Doktorowi:

— Przepatrzyłyśmy wszystkie morza, kraje, wyspy, miasta i wioski po tej stronie świata. Ale nie powiodło się nam. Na głównej ulicy Gibraltaru, przed piekarnią zauważyłyśmy taczkę, na której leżały trzy rude włosy, nie pochodziły jednak z głowy ludzkiej, a z futrzanego płaszcza. Ani na ziemi, ani w wodzie, ani w ogóle nigdzie nie dostrzegłyśmy śladu wujka tego chłopca. A skoro nam się to nie udało, najwyraźniej zobaczyć go po prostu nie sposób. Dla Johna Dolittle’a zrobiłyśmy, co w naszej mocy.

Potem sześć wielkich ptaków załopotało skrzydłami i odleciało z powrotem do swych górskich gniazd.

— No… — powiedziała Dab-Dab, gdy już ich nie było — to co teraz zrobimy? Przecież musimy odnaleźć zaginionego wujka! Bez dwóch zdań. Ten chłopiec jest zbyt młody, żeby rozbijać się po świecie w pojedynkę! Chłopcy nie są jak kaczęta. Wymagają opieki przez długie lata. Szkoda, że nie ma z nami Czi-Czi. Ona na pewno znalazłaby tego mężczyznę. Poczciwa Czi-Czi! Ciekawe, jak sobie radzi!
— Szkoda, że nie ma z nami Polinezji — dodała biała myszka. — Ona na pewno coś by wymyśliła. Pamiętacie, jak uwolniła nas z więzienia? I to dwa razy! Ależ z niej było łebskie ptaszysko!
— Nie imponują mi te orły — stwierdził Dżip. — Niepotrzebnie zadzierają dzioba. Niby mają dobry wzrok, ale kiedy poprosić je, żeby kogoś znalazły, zaraz dają plamę. I jeszcze mają czelność przylecieć, żeby powiedzieć, że nikt inny na pewno też nie dałby sobie rady! Są zarozumiałe. Jak ten owczarek z Puddleby. O plotkujących morświnach też nie mam zbyt wysokiego mniemania. Powiedziały tylko, że faceta nie ma w morzu. A przecież nie pytaliśmy, gdzie go nie ma, tylko gdzie jest!
— Przestań kłapać jadaczką — uciął Gub-Gub. — Gadać każdy potrafi. To łatwe. Trudniej znaleźć kogoś, kto może być teraz zupełnie wszędzie! Możliwe, że rybak, którego szukamy, tak bardzo martwił się o bratanka, że całkiem osiwiał, i dlatego orły nie dały rady go wypatrzeć. Nie pozjadałeś wszystkich rozumów. Tylko siedzisz i gadasz. Nawet nie próbujesz pomóc! Wiesz, że nie dorastasz orłom do pięt i nie poradziłbyś sobie nawet w połowie tak dobrze jak one.

— Ja? — spytał pies. — Nie masz pojęcia, o czym mówisz, ty głupia słonino! Jeszcze nie zacząłem działać, prawda? Ja ci pokażę!

Zaraz podszedł do Doktora.

— Zapytaj chłopca, czy ma w kieszeniach coś, co należało do jego wujka, dobrze? — poprosił.

Więc Doktor powtórzył pytanie. Chłopak pokazał mu złoty pierścionek, który nosił na sznurku na szyi, bo był zbyt duży na jego palec. Wyjaśnił, że wuj dał mu go, gdy zobaczył, że zbliżają się piraci.

Dżip powąchał pierścionek i powiedział:

— Nic z tego. Spytaj, czy ma coś jeszcze, co należało do wujka.

Następnie chłopiec wyciągnął z kieszeni wielką, czerwoną chustę.

— Wujek ją nosił — wyjaśnił.

Dżip skoczył na równe łapy.

— Na psa urok! Tabaka! Czarna tabaka Rappee! Czujesz, Doktorze? Spytaj chłopca, czy jego wuj zażywał tabakę!
— Tak — powiedział chłopiec. — Robił to bardzo często.
— Świetnie! — orzekł Dżip. — Właściwie już go mamy. To banał: jakby zabierać kociakowi mleko. Powiedz chłopcu, że znajdę jego wuja w mniej niż tydzień. Chodźmy na pokład i sprawdźmy, w którą stronę wieje wiatr.
— Ale już ciemno — zaprotestował Doktor. — Po ciemku go nie znajdziesz!
— Nie trzeba mi światła, żeby znaleźć kogoś, kto pachnie tabaką Rappee! — rzekł Dżip, wspinając się po schodach. — Gdyby pachniał czymś, co trudno wyczuć, na przykład sznurkiem czy gorącą wodą, byłaby inna rozmowa. Ale tabaka? Też mi coś!
— Gorąca woda ma własny zapach? — spytał Doktor.
— No jasne — odparł Dżip. — Pachnie zupełnie inaczej od zimnej. Najtrudniej wyczuć właśnie gorącą wodę… i lód. Pamiętam, że zdarzyło mi się iść po ciemku śladami pewnego mężczyzny przez piętnaście kilometrów, a prowadził mnie wtedy tylko zapach gorącej wody, której użył podczas golenia… bo biedaka nie było stać na mydło. No dobrze, zorientujmy się, z której strony wieje wiatr. Wiatr jest bardzo ważny, kiedy trzeba kogoś wywęszyć z dużej odległości. Nie powinien być zbyt porywisty, no i — rzecz jasna — musi wiać z właściwej strony. Najlepsza jest delikatna, wilgotna bryza… Aha! Teraz wieje wiatr północny.

Dżip podreptał na dziób okrętu, gdzie zaczął węszyć, mamrocząc przy tym pod nosem:

— Smoła, hiszpańskie cebule, nafta, mokre płaszcze przeciwdeszczowe, pokruszone liście laurowe, płonąca guma, prane koronkowe firanki… nie, chwila, mój błąd, firanki, które wywieszono na słońce, żeby wyschły… oraz lisy… mnóstwo lisich szczeniąt…
— Naprawdę czujesz to wszystko na jednym podmuchu wiatru? — spytał Doktor.
— Oczywiście! — powiedział Dżip. — A to tylko najłatwiejsze zapachy. Te mocne. Nawet kundel z katarem dałby radę je wywęszyć. Teraz wyliczę ci delikatniejsze aromaty, które czuję.

Pies zacisnął oczy, wysunął nos jak najwyżej umiał i zaczął węszyć z całej siły z uchylonym pyskiem.

Przez dłuższy czas nic nie mówił. Stał nieruchomo jak kamień. Wydawał się wcale nie oddychać. Kiedy wreszcie się odezwał, brzmiało to, jakby śpiewał przez sen jakąś smutną pieśń.

— Cegły — westchnął cicho. — Stare, zżółknięte, pokruszone cegły z ogrodowego murku. Słodka woń cieląt, stojących po kolana w górskim strumieniu. Ołowiany dach gołębnika… albo spichlerza… rozgrzany przez południowe słońce. Czarne rękawiczki w szufladzie biurka z drewna orzechowego. Koryto z wodą dla koni, stojące pod klonami, na piaszczystej drodze. Maleńkie grzyby, które rosną wśród gnijących liści i… no… i…
— A czujesz pasternak? — spytał Gub-Gub.
— Nie — odparł Dżip. — Ciągle myślisz tylko o żarciu! Nie, nie czuję ani śladu pasternaku. Tabaki zresztą też nie. Czuję sporo fajek i papierosów, a nawet kilka cygar. Ale tabaki brak. Musimy poczekać, aż powieje wiatr od południa.
— No jasne, zwal winę na wiatr — parsknął Gub-Gub. — Myślę, że oszust z ciebie, Dżipie. Kto to słyszał, żeby znaleźć kogoś na środku oceanu i to po zapachu! Mówiłem, że nie dasz rady.
— Ostrzegam cię! — rzucił Dżip, który zezłościł się nie na żarty. — Zaraz ugryzę cię w nos! Myślisz, że skoro Doktor cię przed nami chroni, możesz gadać, co ci ślina na język przyniesie!
— Przestańcie się kłócić — powiedział Doktor. — Natychmiast! Szkoda na to życia. Jak sądzisz, Dżipie, skąd niosą się te zapachy?
— Z Devon i Walii. Przynajmniej większość z nich — powiedział Dżip. — Wiatr wieje właśnie stamtąd.
— No, no! — powiedział Doktor. — To naprawdę niesamowite. Muszę napisać o tym w mojej nowej książce. Ciekaw jestem, czy dałbyś radę mnie wyszkolić, żebym też miał taki dobry węch… Ale nie, chyba nie będę kombinował. Jak to mówią, „lepsze jest wrogiem dobrego”! A teraz chodźmy na kolację. Zgłodniałem.
— Ja też — dorzucił natychmiast Gub-Gub.

Utwór udostępniony na Licencji Wolnej Sztuki (szczegóły licencji >> klik <<).

Hugh Lofting

ur. 14 stycznia 1886 w Maidenhead, Berkshire w Anglii, zm. 26 września 1947 w Topanga w Kalifornii) – brytyjski autor literatury dziecięcej, znany głównie jako twórca cyklu książek o rozumiejącym mowę zwierząt doktorze Dolittle.

Czytaj więcej >>wiki<<