Guido Gozzano – Srebrna zajęczyca i inne baśnie – Klaczka czarnoksiężnika

Posłuchaj

Wykorzystana treść pochodzi z zasobów strony wolnelektury.pl

>> link do utworu <<

Subskrybuj!

#TataMariusz na Spotify

Spotify

#TataMariusz na Apple Podcasts

Apple Podcasts

#TataMariusz na Google Podcasts

Google Podcasts

#TataMariusz na YouTube

YouTube

#TataMariusz na Podcast Addict

Podcast Addict

#TataMariusz na Player FM

Player FM

Przeczytaj

Dawno temu żył sobie pewien owdowiały biedaczyna wraz z synem o imieniu Kandyd. Cały majątek mężczyzny stanowiła zagroda i trzy woły. Kandyd, chłopiec błyskotliwy i inteligentny, gdy tylko skończył osiem lat, zwrócił się do ojca w te słowa:

— Chciałbym pójść do szkoły…
— Nie stać mnie na to, moje dziecko!
— Ojcze, sprzedaj zatem jednego z wołów.

Po chwili namysłu ojciec postanowił postąpić zgodnie z radą syna. Sprzedał na targu jednego z wołów, a za otrzymane pieniądze posłał syna do szkoły.

Kandyd chłonął wiedzę bardzo szybko, wprawiając w zdumienie swoją inteligencją wszystkich nauczycieli.

Kiedy umiał już czytać i pisać, postanowił wyruszyć w świat ku przygodzie. Nałożył na siebie strój, który był biały z jednej strony, z drugiej zaś czarny, po czym poszedł. W drodze spotkał mężczyznę jadącego konno:

— Dokąd idziesz, mój chłopcze?
— Szukam pracy.
— A umiesz czytać?
— Umiem czytać i pisać.
— A więc nic mi po tobie — odparł mężczyzna, po czym ruszył w dalszą drogę.

Gdy tylko otrząsnął się ze zdumienia, zdjął ubranie i nałożył je tył na przód, po czym biegiem rzucił się przez pola, aż znów znalazł się na tej samej drodze twarzą w twarz z nieznajomym podróżnym. A ten zupełnie go nie poznał.

— Dokąd idziesz, mój chłopcze?
— Szukam pracy.
— A umiesz czytać?
— Nie umiem ani czytać, ani pisać.
— Bardzo dobrze. Siadaj na koń, tuż za mną.

Kandyd wsiadł na konia nieznajomego i po wielu dniach wędrówki dotarli do otoczonego ogromnymi murami zamku. Nikt nie wyszedł ich powitać. Znaleźli się na opustoszałym dziedzińcu, po czym mężczyzna zaprowadził swojego konia do stajni. Następnie rzekł do Kandyda:

— Nie uświadczysz tu żywej duszy, ale nie obawiaj się, będziesz miał wszystko, czego zapragniesz, oraz dostaniesz sowite wynagrodzenie.
— Co będzie należało do moich obowiązków, panie?
— Tylko opieka nad moimi końmi. Jeszcze dzisiaj muszę wyruszyć w długą podróż, nie wrócę wcześniej niż za rok i jeden dzień. Zamek powierzam w twoje ręce. Żegnaj!

Następnie baron — bo taki tytuł nosił właściciel zamku — odjechał.

Kandyd otaczał konie niezwykłą troską. Choć młodzieniec nigdy nie napotkał w zamku żywej duszy ani nie usłyszał żadnego ludzkiego głosu, cztery razy dziennie czekał na niego w ogromnej jadalni suto zastawiony stół. Jadł więc, pił i spacerował po komnatach i parku. Pewnego dnia między drzewami mignęła mu niebieska suknia. Była to prześliczna księżniczka uciekająca w stronę stajni.

Gdy Kandyd dogonił księżniczkę, ta spojrzała nań błagalnie i rzekła:

— Jestem jednym z koni pozostawionych pod twoją opieką, tym maści siwej jabłkowitej, trzecim na prawo od wejścia. Mój ojciec jest królem Korelandii, a baron czarnoksiężnik zamienił mnie w konia, bo nie chciałam wyjść za niego za mąż… Jeżeli baron po swoim powrocie będzie zadowolony z twojej służby, pozwoli ci wybrać jednego z koni. Wtedy ty wybierzesz mnie, a zobaczysz, że nie pożałujesz.

Kandyd obiecał księżniczce pomoc, po czym zabrał się do czytania książek barona, z których nauczył się sekretów czarnej magii. Po roku baron powrócił na zamek.

— Jestem zadowolony z twojej służby, a ponieważ cały rok już minął, daję ci w nagrodę tę oto sakiewkę pełną złotych monet. Chodź ze mną do stajni, będziesz mógł sobie wybrać konia na drogę powrotną do twojej wioski.

Zeszli do stajni, gdzie po chwili udawanego wahania Kandyd wskazał na konia maści siwej jabłkowitej.

— Wybieram tego.
— Jak to? Tę szkapę? Widać, że nie znasz się na koniach. Spójrz tylko na te przepiękne rumaki, które stoją obok niej!
— Podoba mi się właśnie ta szkapa i nie chcę żadnego innego konia.
— Twój wybór — powiedział baron i pomyślał: „Spryciarz z niego! Zapewne poznał mój sekret, ale dopadnę go w połowie drogi!”.

Kandyd dosiadł swojej klaczki i odjechał. Gdy tylko znaleźli się poza zamkiem, ta przemieniła się z powrotem w księżniczkę.

— Dziękuję, mój przyjacielu. Wróć do swojego ojca, ja tymczasem wrócę na dwór Korelandii, gdzie ty przybędziesz za rok i jeden dzień — rzekła i zniknęła.

Kandyd ruszył w stronę swojej rodzinnej wioski. Po wielu dniach dotarł do chaty i rzucił się w objęcia ojca, który ledwo go poznał.

— Jesteśmy bogaci, ojcze, cieszmy się naszymi pieniędzmi!

I pokazał mu sakiewkę, po czym przez dwa dni świętowali, ciesząc się dobrobytem. Wszystko jednakże ma swój koniec, również ich mały majątek stopniał do ostatniego skuda.

— Synu, znowu jesteśmy nędzarzami!
— Nie martw się, ojcze! Jutro z samego rana pójdziemy na targ i sprzedamy przepięknego konia.
— Konia? Ale skąd ja ci wezmę konia?
— Moja w tym głowa, jutro rano będziesz miał konia i dostaniesz za niego trzysta skudów, ale pamiętaj, że wodze nie są na sprzedaż.
— Przecież wodze zawsze oddaje się wraz ze zwierzęciem — zauważył ojciec.
— Ale ty ich nie oddawaj, nie zapomnij o tym, w przeciwnym razie wystawisz mnie na ogromne niebezpieczeństwo.
— Niech będzie, przyniosę je z powrotem do domu, choć to niezgodne z obyczajem.

Następnego dnia ojciec usłyszał rżenie przed drzwiami, a gdy je otworzył, ujrzał przepięknego konia. Chciał pojechać na targ razem z synem, ale nie było po nim ani śladu:

„Zapewne jest już na miejscu” — pomyślał i ruszył w drogę. Po dotarciu do wioski nie spotkał swojego syna, za to od razu otoczyła go czereda kupców.

— Piękny koń. Ile za niego chcesz?
— Trzysta skudów, ale wodze są moje.
— Dam dwieście pięćdziesiąt.
— Nie zejdę z ceny ani o pół skuda!

W pewnym momencie podszedł pewien kupiec o rudych włosach i ognistym spojrzeniu (był to baron w przebraniu) i złożył swoją ofertę:

— Drogi jest ten koń. Ale podoba mi się, więc zaniecham targów. Daj mi wodze, żebym miał go jak prowadzić.
— Nie oddam wodzy pod żadnym warunkiem.
— W takim razie nic z tego.

I nieznajomy oddalił się, złorzecząc.

Konia kupił w końcu pewien woźnica, który nie domagał się wodzy. Prowadził zwierzę, trzymając je za grzywę, po czym zamknął je w swojej stajni z innymi końmi. Jednak o świcie konia już tam nie było. Zamiast niego był Kandyd, który dzięki tajemnej wiedzy zdobytej z ksiąg czarnoksiężnika przemienił się najpierw w konia, a później na powrót w człowieka. Następnie wrócił do ojca i żyli razem szczęśliwie przez wiele dni, ciesząc się zarobionymi trzystoma skudami.

Kiedy już wszystko wydali, Kandyd powiedział:

— Nie mamy już więcej pieniędzy. Przemienię się znowu w konia, tym razem nie czarnego, tylko białego, a ty zaprowadzisz mnie na targ. Pamiętaj jednak, żeby nie oddawać nikomu wodzy, inaczej zginę marnie.

O świcie ojciec usłyszał rżenie na podwórzu i ujrzał przepięknego, białego jak śnieg konia. Chwycił za wodze i zaprowadził go na targ.

Kupcy z miejsca otoczyli zwierzę. Z tłumu wyszedł mężczyzna o rudych włosach i ognistym spojrzeniu.

— Piękny koń. Ile za niego chcesz?
— Pięćset skudów.
— To o wiele za dużo. Ale zgadzam się. Tylko pozwól mi go najpierw wypróbować.

Baron niezwłocznie wskoczył na siodło, spiął konia ostrogami i pognał przed siebie, zostawiając ojca Kandyda bez konia i bez wodzy.

Baron pojechał wprost do kowala:

— Kowalu, mój koń nie jest podkuty. Potrzebuję natychmiast czterech podków po czterysta funtów każda!
— Czterysta funtów? Chyba żartujesz, panie?
— Nie żartuję. Rób, jak mówię, a dostaniesz sowitą zapłatę.

Podczas gdy baron i mężczyzna rozmawiali, koń stał przywiązany do obręczy w murze. Otoczyło go kilkoro dzieci, które wnet zaczęły mu dokuczać.

— Odwiążcie mnie, moi mili!
— Koń, który mówi! — krzyknęły radośnie dzieci.
— A co mówi?
— Mówi, żeby go odwiązać.
— Tak, odwiążcie mnie, dzieci, a pokażę wam wspaniałą sztuczkę.

Najwyższy i najodważniejszy z całej gromadki odwiązał konia, który natychmiast przemienił się w zająca i pognał przez pole. Baron i kowal wyszli z kuźni.

— Gdzie jest mój koń? — zdumiał się baron.
— Zmienił się w zająca i uciekł — odpowiedziały dzieci.

Baron czarnoksiężnik przemienił się w psa i ruszył w ślad za nim.

Gdy już doganiał zająca, ten przemienił się w czaplę. Wówczas czarnoksiężnik wzbił się w powietrze pod postacią krogulca. Pościg zawiódł ich do stolicy Korelandii. Krogulec już prawie miał czaplę w swoich szponach, gdy ta nagle przemieniła się w pierścionek, opadając na palec księżniczki, która tęsknie wyglądała przez otwarte okno zamkowej komnaty.

Czarnoksiężnik powrócił do swojej ludzkiej postaci, po czym udał się do zamku i zaproponował pomoc cierpiącemu na nieuleczalną chorobę królowi.

— Obiecuję, że cię uzdrowię, wasza królewska mość, ale tylko pod jednym warunkiem.
— Proś, a spełnię każde twoje życzenie.
— Chcę złoty pierścionek, który ma na palcu twoja córka.
— Tylko tyle? Mogę dać ci dużo więcej!
— Nie pragnę niczego więcej, wasza wysokość.

Tymczasem księżniczka zamknęła już okno i właśnie zdejmowała pierścionki. Kiedy zsunęła z palca ten złoty, jej oczom ukazał się uśmiechnięty Kandyd.

— Och, to ty! Co tutaj robisz?

Kandyd opowiedział jej o swoich przygodach:

— Czarnoksiężnik znajduje się teraz w zamku, obiecał twojemu ojcu, że go uzdrowi w zamian za twój pierścionek. Zgódź się na to, lecz gdy będziesz wkładać pierścień na palec czarnoksiężnika, upuść go na ziemię, a wszystko dobrze się skończy.

Księżniczka obiecała tak właśnie postąpić.

Następnego dnia leciwy król posłał po swoją córkę, a kiedy ta zjawiła się w sali tronowej, przedstawił jej przebranego za lekarza czarnoksiężnika.

— Moja córko, ten sławny medyk obiecał przywrócić mi zdrowie, ale w zamian zażądał twojego złotego pierścionka.
— Zgadzam się — rzekła księżniczka i wykonała ruch, jakby chciała włożyć pierścionek na palec czarnoksiężnika, ale upuściła go na podłogę.

Pierścionek przemienił się w ziarnko bobu, a czarnoksiężnik w koguta, który już miał je połknąć, ale bób zmienił się w mgnieniu oka w lisa i pożarł koguta.

Następnie Kandyd wrócił do swej dawnej postaci na oczach zdumionego dworu.
Księżniczka przedstawiła ojcu swojego wybawiciela i jeszcze tego samego dnia wyprawiono wesele.

Utwór udostępniony na Licencji Wolnej Sztuki (szczegóły licencji >> klik <<).

Guido Gozzano

(ur. 19 grudnia 1883 w Turynie, zmarły 9 sierpnia 1916) – włoski poeta i prozaik. Był przedstawicielem kierunku określanego mianem crepuscolarismo, charakteryzującego się nostalgiczną nastrojowością i oszczędnym stylem. Jego najbardziej znanym dziełem jest tomik I colloqui, wydany w roku 1911. Poeta posługiwał się dystychem, tercyną i meandrem.

Czytaj więcej >>wiki<<