Frances Hodgson Burnett – Tajemniczy ogród. Powieść dla młodzieży; Rozdział XIV. Młody radża

Posłuchaj

Wykorzystana treść pochodzi z zasobów strony wolnelektury.pl

>> link do utworu <<

Subskrybuj!

#TataMariusz na Spotify

Spotify

#TataMariusz na Apple Podcasts

Apple Podcasts

#TataMariusz na Google Podcasts

Google Podcasts

#TataMariusz na YouTube

YouTube

#TataMariusz na Podcast Addict

Podcast Addict

#TataMariusz na Player FM

Player FM

Przeczytaj

Step zakryty był mgłą, gdy nadszedł ranek, a deszcz nie przestawał padać. Nie było mowy o wyjściu na dwór. Marta taka była zajęta, że Mary nie miała sposobności z nią pomówić, lecz po południu poprosiła ją, by przyszła posiedzieć z nią w jej pokoju. Przyszła, przynosząc z sobą pończochy, które zawsze cerowała, o ile nie była zajęta czym innym.

— No, co tam u panienki nowego? — spytała, skoro tylko usiadła. — Taką panienka ma minę, jakby mi miała coś do powiedzenia.
— Bo mam. Doszłam już do tego, co to były te płacze — rzekła Mary.

Marta upuściła cerowaną pończochę na kolana i spojrzała przerażonymi oczyma.

— Nie! — krzyknęła. — Nigdy!
— Słyszałam płacz w nocy — ciągnęła dalej Mary. — Wstałam więc i poszłam przekonać się, skąd pochodzi. To Colin płakał. Znalazłam go.

Twarz Marty okryła się szkarłatem ze strachu.

— Och! Panno Mary! — zawołała, płacząc prawie. — Nie trzeba było tego robić, nie trzeba było! To mi może tyle złego narobić! Przecież nigdy panience nic o nim nie mówiłam, a jednak dużo złego może mi to narobić. Stracę miejsce i co matka ze mną pocznie!
— Nie stracisz miejsca — uspakajała Mary. — Colin rad był, że przyszłam. Mówiliśmy i mówili, i on powiedział, że rad jest, żem przyszła.
— Był rad? — zawołała Marta. — Czy panienka pewna? Panienka nie wie, jaki on jest, jak mu się coś nie podoba. Za duży już z niego chłopak, żeby beczeć jak dziecko małe, ale jak się rozzłości, to drze się tak, że się wystraszyć można. On wie, że przy nim to się człowiek boi oddychać.
— Ale on wcale nie był zły — rzekła Mary. — Spytałam go, czy mam odejść, a on mnie prosił, bym została. Pytał mnie o różne rzeczy, a ja siedziałam na dużym fotelu i mówiłam mu o Indiach i o gilu, i o ogrodach. Nie chciał mnie puścić. Pokazał mi portret swojej matki. Zanim odeszłam, śpiewem go uśpiłam.

Marta zaniemówiła wprost ze zdumienia.

— Ledwie mi się w to wszystko chce wierzyć! — wołała. — A toć to tak jakby panienka wlazła do jaskini lwa. Gdyby był taki, jak jest najczęściej, to by był wpadł w furię i obudziłby cały dom. On nie chce, żeby obcy na niego patrzeli.
— Mnie pozwolił patrzeć na siebie. Cały czas patrzałam na niego, a on na mnie. Patrzyliśmy sobie w oczy! — rzekła Mary.
— Nie wiem, co teraz począć! — lamentowała Marta. — Jak się pani Medlock dowie, to pomyśli, żem nie posłuchała rozkazu i powiedziała panience, i odeśle mnie do matki.
— On pani Medlock nic teraz nie powie. Będzie to tymczasem tajemnicą — rzekła Mary stanowczo. — A on mówił, że każdy musi robić to, czego on chce.
— Oj, co to, to prawda! Szkaradny chłopak! — wzdychała Marta, ocierając z czoła pot fartuchem.
— Powiedział mi, że pani Medlock musi go słuchać. A on chce, żebym co dzień przychodziła z nim rozmawiać. A ty mi masz mówić, kiedy mam przyjść.
— Ja! — wołała Marta. — Oj, Boże mój! Stracę miejsce, stracę na pewno!
— Nie możesz stracić miejsca, jeśli zrobisz to, czego on chce, a wszak wszyscy mają rozkaz go słuchać — dowodziła Mary.
— Czy panienka chce powiedzieć, że był dla panienki grzeczny? — pytała Marta, szeroko otwierając oczy.
— Zdaje mi się nawet, że mnie bardzo polubił — odparła Mary.
— No to nic innego, tylko musiała go panienka oczarować! — zdecydowała Marta, oddychając głęboko.
— Masz na myśli magię? — pytała Mary. — Słyszałam o czarnoksiężnikach w Indiach, ale ja nie potrafię robić tego, co oni. Po prostu weszłam do jego pokoju i byłam taka zdziwiona, gdym go ujrzała, że stanęłam i patrzałam. Więc on się odwrócił i patrzał na mnie. I myślał, że jestem albo duch, albo sen, a ja to samo sobie myślałam o nim. Takie to było dziwne być razem, pośrodku nocy, nic o sobie nawzajem nie wiedząc. Zaczęliśmy sobie zadawać pytania. A kiedy go spytałam, czy mam odejść, powiedział, że nie.
— Świat się kończy! — jęczała Marta.
— Co mu jest? — pytała Mary.
— Nikt tego na pewno nie wie — objaśniała Marta. — Pan Craven od zmysłów odchodził, gdy on na świat przyszedł. Doktorzy myśleli, że go trzeba będzie zamknąć w domu obłąkanych. A to wszystko przez to, że pani Craven umarła, jak już panience mówiłam. Pan wcale spojrzeć nie chciał na dziecko. Był nieprzytomny, mówił, że będzie garbaty jak on sam i że lepiej by było, gdyby umarł.
— Czy Colin jest garbaty? Nie wygląda na takiego — rzekła Mary.
— Teraz jeszcze nie jest — powiedziała Marta. — Ale przyszedł na świat w złą godzinę. Matka mówi, że tyle było zamieszania i rozpaczy w domu, że każdemu dziecku byłoby źle. Ciągle się bali, że ma słaby krzyż, ciągle go cackali, kazali mu leżeć, nie pozwolili chodzić. Raz mu kazali nosić taką maszynę do prostego trzymania się, ale on się martwił tym i aż się rozchorował. Potem taki sławny doktor przyjechał i kazał mu to zdjąć. Do tego drugiego doktora to mówił ostro, choć grzecznie. Mówił, że mu dają za dużo leków i za wiele pozwalają mu mieć swoją wolę.
— Zdaje mi się, że to bardzo zły chłopiec.
— To najgorsze chłopaczysko pod słońcem! — zawołała Marta. — Trzeba przyznać, że i chorował dużo. Miał kaszel i zaziębił się tak, że już dwa albo trzy razy o mało, że nie umarł. Miał też gorączkę z reumatyzmu, przechodził nawet tyfus. Oj, to dopiero pani Medlock strachu się najadła! Zapomniała o nim i mówiła do bony, bo myślała, że panicz nic nie wie: „Teraz to umrze na pewno, ale to lepiej dla niego i dla nas wszystkich”. Spojrzała na niego, a tu on leży z szeroko otwartymi oczyma, a patrzy na nią tak samo przytomnie jak ona. Nie wiedziała, co to z tego będzie, ale on tylko na nią popatrzał i mówi: „Proszę mi podać wody i przestać gadać!”.
— Czy myślisz, że on umrze? — zapytała Mary.
— Matka mówi, że trudno, żeby mogło żyć dziecko, które jest pozbawione świeżego powietrza, nic nie robi, tylko leży, ogląda książki z obrazkami i łyka lekarstwa. Dlatego to jest słaby i nie lubi, żeby go wynosili do ogrodu, łatwo się zaziębia i choruje.

Mary siedziała, patrząc w ogień.

— Ciekawam — rzekła z wolna — czy by mu dobrze nie zrobiło wyjść do ogrodu i patrzeć, jak roślinki rosną. Mnie to dużo dobrego zrobiło.
— Jeden z najgorszych napadów, jakie miał — ciągnęła dalej Marta — to był, gdy go raz zawieźli tam, gdzie są te róże przy fontannie. Czytał on gdzieś w jakiejś książce, że ludzie dostają „różanej gorączki” i zaczął kichać, i powiedział, że jej dostał, a potem nowy ogrodnik, który nie znał zwyczaju przyszedł i ciekawie mu się przyglądał. Wtenczas wpadł w furię i powiedział, że na niego patrzą, bo mu garb wyrasta. Tak krzyczał, aż dostał gorączki i całą noc chorował.
— Jeśli się na mnie rozzłości kiedykolwiek, to już nigdy nie pójdę do niego — powiedziała Mary.
— Pójdzie panienka, jeśli on będzie chciał — odrzekła Marta. — Lepiej niech panienka z góry wie o tym.

Wkrótce potem zadźwięczał dzwonek i dziewczyna zwinęła cerowanie.

— Myślę, że bona chce, żebym z nim posiedziała — rzekła. — No mam nadzieję, że jest w dobrym humorze.

Wyszła z pokoju, lecz po upływie jakichś dziesięciu minut wróciła zakłopotana.

— Naprawdę, oczarowała go panienka — rzekła. — Siedzi sobie na kanapie ze swoją książką. Kazał bonie iść sobie aż do szóstej. Ja czekałam w sąsiednim pokoju. Jak tylko wyszła, zawołał mnie do siebie i mówi: „Chcę, żeby do mnie przyszła porozmawiać Mary Lennox, ale pamiętaj, żebyś o tym nie mówiła”. Niech panienka idzie czym prędzej.

Mary chętnie pospieszyła. Nie pragnęła wprawdzie tak bardzo zobaczyć Colina, jak pragnęła zobaczyć Dicka, lecz niemniej bardzo go widzieć chciała.

Gdy weszła, jasny ogień płonął na kominku, a przy świetle dziennym wydał jej się pokój ten rzeczywiście bardzo piękny. Dywany, portiery, książki na półeczkach, wszystko było barwne i nadawało całości wygląd jasny, pogodny, pomimo zachmurzonego nieba i padającego deszczu na dworze. Colin sam wyglądał jak obrazek. Miał na sobie miękkie, welwetowe ubranie i siedział wsparty na bogato haftowanych poduszkach. Policzki mu pałały.

— Chodź do mnie — zawołał — całe rano o tobie myślałem.
— Ja także myślałam o tobie — była odpowiedź Mary. — Nie masz pojęcia, jak strasznie Marta się boi. Ona mówi, że pani Medlock pomyśli, że ona mnie o tobie powiedziała, a wtedy straci naturalnie miejsce.

Chłopiec zmarszczył czoło.

— Idź, zawołaj ją tutaj — rzekł. — Ona jest tu w pokoju obok.

Mary poszła i przyprowadziła ją. Pod biedną Martą nogi dygotały. Colin wciąż był nachmurzony.

— Czy masz robić to, co mnie się podoba, czy nie? — zapytał.
— Tak, sir, mam robić to, co się jemu podoba — wyjąkała Marta, czerwieniąc się jak burak.
— Czy Medlock ma robić to, co mnie się podoba?
— Tak, sir, ona i wszyscy — brzmiała odpowiedź.
— No, dobrze. Zatem, jeżeli ja każę przyprowadzić tu pannę Mary, to dlaczego Medlock ma cię wydalić, gdyby się o tym dowiedziała?
— Proszę nie pozwolić jej, sir — błagała Marta.
— Ja ją wydalę, gdyby ośmieliła się słówko o tym pisnąć — rzekł młody pan Craven wyniośle. — Mogę cię zapewnić, że by tego nie chciała.
— Dziękuję, sir. Chciałam spełnić swój obowiązek — rzekła, dygając.
— Obowiązkiem twoim jest robić to, co ja chcę — mówił Colin z coraz większą godnością. — Będę o tobie pamiętał. Teraz możesz odejść.

Gdy się drzwi za Martą zamknęły, Colinowi zdało się, że Mary przygląda mu się tak, jakby ją w podziw był wprawił.

— Czemu na mnie tak dziwnie patrzysz? — zapytał. — O czym myślisz?
— Myślę o dwóch rzeczach.
— O jakich? Usiądź i opowiedz mi.
— Pierwsza rzecz taka — zaczęła Mary, sadowiąc się wygodnie. — Raz w Indiach widziałam chłopca, który był radżą. Suknię miał naszytą rubinami, szmaragdami i brylantami. Do swoich sług odzywał się tak, jak ty do Marty. Każdy musiał w tej chwili robić to, co mu rozkazał. Myślę, że gdyby zaraz kto nie usłuchał, to by go zabito.
— Zaraz mi opowiesz więcej o radżach — rzekł Colin. — Ale najpierw powiedz mi tę drugą rzecz, o której myślałaś.
— Myślałam sobie o tym, jak odmienny jesteś od Dicka.
— Kto to jest Dick? — spytał. — Co za dziwaczne imię!

Przecież może mu chyba powiedzieć. Będzie mogła opowiedzieć o Dicku, nie wymieniając ogrodu. Ona też lubiła, gdy jej Marta o nim opowiadała. Poza tym tęskniła za nim. Jak będzie opowiadała, zdawać jej się będzie, że jest bliżej niej.

— To brat Marty. Ma lat dwanaście — objaśniała Mary. — Nie ma drugiego chłopca jemu podobnego na świecie. Umie czarować lisy i wiewiórki, i ptaki zupełnie tak samo jak Hindusi czarują żółwie. Gra im cicho na fujarce, a one przychodzą do niego słuchać.

Na stole leżało kilka dużych książek. Colin przyciągnął nagle jedną z nich.

— Tu na obrazku jest Hindus, co czaruje żółwia — zawołał. — Chodź i zobacz.

Była to piękna książka z wspaniałymi, kolorowanymi obrazkami. Wskazał na jeden z nich.

— Czy on to potrafi? — spytał z ożywieniem.
— Dick grał na fujarce, a one słuchały — objaśniała Mary. — Ale on nie nazywa tego czarami. On mówi, że to dlatego, że on bywa dużo na stepie i zna zwyczaje zwierzątek. A tak je lubi, że mówi, że mu się czasami zdaje, że on sam jest królik albo ptaszek jaki. Zdaje mi się, że gila pytał się o różne rzeczy. Tak było zupełnie, jakby z sobą rozmawiali ćwierkaniem.

Colin oparł się o poduszki, oczy mu błyszczały, rumieńce twarz mu paliły.

— Opowiadaj mi jeszcze o nim — powiedział.
— O jajach ptasich, o gniazdach to on wie wszystko — ciągnęła dalej Mary. — Wie, gdzie mieszkają lisy, wydry, borsuki. Trzyma to jednak w tajemnicy, żeby inni chłopcy nie wynaleźli jam i nie wypłoszyli ich. Wie wszystko o wszystkim, co żyje i rośnie na stepie.
— Czy on lubi step? — spytał Colin. — Jak można lubić step, kiedy to taka wielka, pusta, smutna przestrzeń!
— Ależ to najcudniejsze miejsca — zaprzeczyła Mary. — Rosną na nim tysiące cudnych roślinek i tysiące przemiłych stworzonek, a wszystkie pilnie budują gniazdka i dziury kopią, i jamy, i ćwierkają, śpiewają, nawołują się wzajemnie. A wszystkie są takie zajęte i tak się doskonale bawią pod ziemią, na drzewach, we wrzosach: wszędzie! To ich światek!
— Jak ty to wszystko znasz! — zawołał Colin, zwracając się ku niej.
— A nawet naprawdę, to tam nie byłam — rzekła Mary, jakby sobie nagle przypominając. — Przejeżdżałam tylko przez step w ciemnościach i wydał mi się obrzydliwy. Marta mi najpierw o nim zaczęła opowiadać, potem Dick. Jak Dick zacznie mówić, to może się zdawać, że się widzi i słyszy to wszystko, jakby się tam stało wśród wrzosów i jakby słońce świeciło, i czuje się woń janowca i przytulii, co jak miód pachnie, a wszystko to pełne pszczółek i motyli.
— Jak się jest chorym, to się nic nie widzi — rzekł Colin prędko. Wyglądał, jak ktoś, kto słyszy dźwięk jakiś nieznany w oddali i nie umie zdać sobie sprawy, co to jest.
— Nie możesz nic znać, jeśli wciąż jesteś w pokoju — odparła Mary.
— Nie mógłbym pojechać na step — rzekł ze smutkiem bezsilności.

Mary milczała chwilkę, potem odezwała się śmiało:

— Czasami mógłbyś, doprawdy.

Poruszył się zdumiony.

— Jechać na step! Miałbym móc jechać! Ja? Przecież niedługo umrę!
— Skąd wiesz? — rzekła Mary bez współczucia. Nie podobał jej się jego sposób mówienia o śmierci. Nie żałowała go. Zdawało jej się, jakby się pysznił i przechwalał.
— Toż ciągle to słyszę, jak daleko pamięcią sięgnę wstecz — odparł zjadliwie. — Szepczą ciągle o tym i zdaje im się, że to uchodzi mojej uwagi. Przy tym chcieliby wszyscy, żebym umarł.

Panna Mary poczuła się przekornicą. Zacięła mocno usta.

— Gdyby oni chcieli, żebym umarła — rzekła — to ja bym nie chciała. Zresztą kto chce?
— Służba cała, a także i doktor Craven, bo by dostał Misselthwaite i byłby bogaty, a nie biedny jak teraz. Nie mówi on tego, ale zawsze jest weselszy i w lepszym humorze, gdy mnie jest gorzej. Jak miałem tyfus, to strasznie utył. Ale myślę, że ojciec też by chciał, bym umarł.
— Wcale w to nie wierzę — uparcie dowodziła Mary.

Colin znów się odwrócił i spojrzał na nią.

— Nie wierzysz? Naprawdę? — spytał.

Potem oparł się na poduszki i milczał, jakby nad czymś rozmyślał. I nastała długa cisza. Być może, że oboje myśleli o rzeczach dziwnych, o jakich nigdy dzieci nie myślą.

— Bardzo lubię tego sławnego doktora z Londynu za to, że ci kazał zdjąć ten przyrząd żelazny — odezwała się wreszcie Mary. — Czy i on powiedział, że umrzesz?
— Nie.
— Cóż powiedział?
— Przede wszystkim nie szeptał — odparł Colin. — Może wiedział, że nie cierpię szeptów. Słyszałem, jak głośno powiedział: „Chłopiec będzie żył, tylko trzeba nań odpowiednio wpływać. Rozweselajcie go”. Zdawało mi się, że był oburzony.
— Ja ci powiem, kto by cię może rozweselił — rzekła, namyślając się, Mary. Chciała, by się ta rzecz rozstrzygnęła tak lub owak. — Dick by to potrafił. On zawsze mówi o rzeczach żywych. Nigdy nie mówi o martwych lub chorych. Patrzy zawsze w niebo, by się ptaszkom przyglądać, lub na ziemię, by zobaczyć, jak kwiatki rosną. On ma dlatego takie okrągłe, niebieskie oczy, że tak wciąż patrzy. A tak serdecznie śmieje się tymi swymi szerokimi ustami, a policzki czerwone ma, czerwone jak duże wiśnie.

Przysunęła sobie krzesło bliżej do sofy, a twarzyczka jej zmieniła całkiem wyraz na wspomnienie owych szerokich, pełnych ust i szeroko otwartych oczu.

— Posłuchaj mnie — rzekła. — Nie mówmy już o umieraniu. Nie lubię tego. Mówmy o życiu. Mówmy dużo o Dicku. A potem będziemy sobie oglądali obrazki.

Pomysł jej był doskonały. Mówić o Dicku znaczyło tyle, co mówić o stepie i o domku, i o czternastu mieszkających tam ludziach i żyjących z szesnastu szylingów na tydzień, i o dzieciach, które się żywiły trawą jak dzikie koniki stepowe. I o matce Dicka, o skakance, i o stepie skąpanym w promieniach słońca, i o bladozielonych kiełkach wychylających główki z czarnej gleby. A wszystko to było tak pełne życia, że Mary mówiła więcej niż kiedykolwiek. Colin zaś mówił i słuchał też więcej niż kiedykolwiek przedtem. Potem zaczęli się śmiać z niczego — ot, zwyczajnie, jak dzieci, które są szczęśliwe, że są razem. A śmiali się tak, że narobili takiego hałasu, jakby byli dwojgiem zwykłych, zdrowych, dziesięcioletnich dzieci, nie zaś małą, niesympatyczną, wątłą dziewczynką i chorowitym chłopcem, który przekonany jest, że niebawem umrze.

Bawili się tak znakomicie, że zapomnieli o obrazkach, zapomnieli o czasie. Śmiali się do rozpuku z Bena Weatherstaffa i jego gila, a Colin siedział najzwyczajniej w świecie, jakby zapomniał, że ma krzyż słaby. Naraz sobie coś przypomniał.

— Wiesz? Nie pomyśleliśmy nigdy o jednej rzeczy — rzekł. — Jesteśmy kuzyni.

Wydawało im się to takie zabawne, że tak dużo rozmawiali ze sobą, a o takiej prostej rzeczy zapomnieli, że zaczęli śmiać się więcej jeszcze niż poprzednio, wpadli bowiem w doskonały humor, jak to zwykle jest, gdy się śmieje z niczego. A naraz wśród ich uciechy otworzyły się drzwi i do pokoju wkroczyli doktor Craven i pani Medlock.

Doktor Craven cofnął się przerażony, a pani Medlock o mało nie upadła na wznak, gdyż ją, cofając się, popchnął silnie.

— W imię Ojca i Syna! — krzyknęła pani Medlock, a oczy jej o mało na wierzch nie wylazły. — W Imię Ojca i Syna!
— Co to jest? — rzekł doktor Craven, postępując naprzód. — Co to ma znaczyć?

Tu Mary ponownie przypomniał się młody radża. Colin odpowiedział z takim spokojem, jakby go zdumienie doktora i przerażenie pani Medlock zupełnie nie wzruszały. Nie byłby więcej zdziwiony ani przestraszony, gdyby do pokoju wszedł na przykład stary kot lub pies.

— To moja kuzynka, Mary Lennox — rzekł. — Prosiłem, żeby przyszła porozmawiać ze mną. Lubię ją. Musi przychodzić tu rozmawiać ze mną, ilekroć będę miał ochotę.

Doktor Craven z wyrzutem zwrócił się do pani Medlock.

— Och, panie doktorze! — westchnęła. — Nie wiem, jak się to stać mogło. Nie ma nikogo wśród służby, który by śmiał mówić, mają wszyscy rozkaz.

— Nikt jej nic nie mówił — przerwał Colin. — Słyszała mój płacz i znalazła mnie. Bardzom kontent, że przyszła. Medlock, nie bądźże głupia.
Mary widziała, że doktor Craven nie był kontent, ale było też jasne jak słońce, że nie śmie sprzeciwiać się swemu pacjentowi. Usiadł przy chłopcu i wziął go za puls.
— Lękam się, że nastąpiło zbyt wielkie podrażnienie. Podrażnienie tak wielkie nie jest dobre dla ciebie, mój chłopcze — dodał.
— Będę podrażniony, jeśli Mary odejdzie — odparł Colin, a oczy poczęły błyszczeć mu złowrogo. — Czuję się lepiej. Przez nią się czuję lepiej. Niech bona tu przyniesie jej kolację. Zjemy ją razem.

Pani Medlock i doktor Craven spoglądali na siebie zaniepokojeni, lecz widoczne było, że nic nie poradzą.

— Może on trochę lepiej wygląda, panie doktorze — odważyła się powiedzieć pani Medlock. — Lecz — dodała po namyśle — wyglądał lepiej już rano, zanim panienka tu przyszła.
— Mary przyszła tu dziś w nocy. Długo ze mną była. Śpiewała mi piosenkę hindustańską i to mnie uśpiło — rzekł Colin. — Było mi o wiele lepiej, gdym się dziś obudził. Zjadłem chętnie śniadanie. Teraz zjem z apetytem kolację. Medlock, zawołaj bony.

Doktor Craven długo nie bawił. Chwil kilka mówił z boną, gdy ta przyszła do pokoju, potem dał kilka przestróg chłopcu. Nie powinien za wiele mówić; nie powinien zapominać, że jest chory; nie powinien zapominać, że się łatwo męczy. Mary zdawało się, że jest za dużo niemiłych rzeczy, o których nie powinien zapominać.

Colin, wysłuchawszy z powstrzymywanym gniewem zaleceń doktora, utkwił swe dziwne, ocienione oczy w jego twarzy.

— Ja właśnie chcę o tym wszystkim zapomnieć — rzekł wreszcie. — Przez nią zapominam. Oto dlaczego pragnę jej towarzystwa.

Doktor Craven nie był zadowolony, gdy pokój opuszczał. Zdziwiony nieco wzrok zatrzymał na małej dziewczynce siedzącej w głębokim fotelu. Mary stała się znów sztywnym, cichym dzieckiem, skoro tylko wszedł był do pokoju, więc zrozumieć nie mógł, co Colina do niej pociągało. Chłopiec w tej chwili wyglądał pogodnie — doktor zaś wzdychał ciężko, gdy przechodził przez korytarz.
— Oni mi zawsze każą jeść, kiedy mi się nie chce — rzekł Colin, gdy bona wniosła kolację i postawiła tacę na stole. — A teraz, jeśli będziesz jadła, to i ja zjem. Te ciastka wyglądają smacznie, jeszcze ciepłe. Opowiedz mi o radżach.

Utwór udostępniony na Licencji Wolnej Sztuki (szczegóły licencji >> klik <<).

Frances Hodgson Burnett

brytyjska powieściopisarka, autorka sztuk teatralnych. Urodziła się w Cheetham Hill (obecnie część Manchesteru) 24 listopada 1849. Otrzymała imię Frances Eliza Hodgson. W wieku szesnastu lat, po śmierci ojca, przeniosła się do USA. Frances wyszła za mąż za doktora Swana Burnetta w 1873. Rozwiodła się z nim w 1898, a dwa lata później wyszła za mąż za Stephena Townsenda. To małżeństwo przetrwało tylko dwa lata. Miała dwoje dzieci.

Czytaj więcej >>wiki<<