Frances Hodgson Burnett – Tajemniczy ogród. Powieść dla młodzieży; Rozdział XXVI. „To matka!”

Posłuchaj

Wykorzystana treść pochodzi z zasobów strony wolnelektury.pl

>> link do utworu <<

Subskrybuj!

#TataMariusz na Spotify

Spotify

#TataMariusz na Apple Podcasts

Apple Podcasts

#TataMariusz na Google Podcasts

Google Podcasts

#TataMariusz na YouTube

YouTube

#TataMariusz na Podcast Addict

Podcast Addict

#TataMariusz na Player FM

Player FM

Przeczytaj

W „czary” wierzyli wytrwale. Po rannych „śpiewach” miewał Colin czasem wykłady o czarach.

— Lubię mieć wykład — tłumaczył się — bo gdy dorosnę i będę robił odkrycia naukowe, to będę musiał miewać o nich wykłady, więc teraz nabieram już wprawy. Moje prelekcje obecnie nie mogą być długie, bo, po pierwsze, jestem jeszcze mały, a po wtóre, Benowi Weatherstaffowi zdawałoby się znowu, że jest w kościele i znów by usnął.
— Taki wykład to ma do siebie — mówił Ben — że taki chłopiec może sobie wstać i mówić, co mu się podoba, a nie wiadomo, co mu na to odpowiedzieć. Kiedy niekiedy to nawet dosyć lubię takie kazanie.

A gdy Colin miał przemowę, stojąc przed drzewem śliwkowym, stary Ben pożerał go wprost oczyma. Przyglądał mu się krytycznie, lecz z miłością. Interesował się nie tyle wykładem, ile raczej nogami chłopca, które co dzień wyglądały na silniejsze i sprężystsze; młodzieńczą głową, którą tak dumnie podnosił, jego niegdyś śpiczastą brodą i zapadłymi policzkami, które się wypełniły i zaokrągliły, wreszcie oczami, które nabrały blasków znanych Benowi dawniej w innej parze oczu. Czasami, gdy Colin czuł, że surowy wzrok Bena oznacza, iż stary jest bardzo przejęty, ciekaw był bardzo, o czym tak rozmyśla, a razu pewnego, gdy wydawał się po prostu jak w zachwycie, zapytał go:

— O czym tak myślicie, Benie Weatherstaffie?
— Myślę sobie — odparł Ben — że paniczowi w tym tygodniu przybyło najmniej trzy do czterech funtów. Przyglądam się panicza nogom i ramionom. Bardzo bym chciał panicza dostać na wagę.
— To wszystko zasługa czarów… i bułeczek, mleka i innych przysmaków pani Sowerby — odparł Colin. — Widzicie więc, jak się moje naukowe doświadczenie udało.

Tego ranka Dick spóźnił się na wykład. Przyszedł cały zarumieniony od biegu, a zabawna twarzyczka jego promieniała więcej niż zwykle. A że po deszczu dużo było pielenia, zabrali się zaraz do roboty. Zawsze mieli dużo pracy po ciepłym, rzęsistym deszczu. Wilgoć i ciepło zarówno dobre były dla kwiatów, jak i dla chwastów, które zaraz poczęły wypuszczać listki i kiełki, a te należało wyrwać, zanim wyrosły i umocniły się korzenie. Colin pełł na równi z innymi, a w czasie roboty mógł miewać wykłady.

— Czary działają najlepiej, jak my sami pracujemy — powiedział tego rana. — Można je odczuć w nas, w kościach i muskułach. Będę czytał książki o kościach i muskułach, a o czarach sam książkę napiszę. Teraz się właśnie namyślam i wynajduję rzeczy nowe.

W chwilkę po wypowiedzeniu tych słów odłożył motykę i powstał. Przez kilka minut milczał, a tamci domyślili się, że układa sobie wykład, jak to zwykł był czynić. Gdy pochwycił motykę i stanął wyprostowany, zdawało się Mary i Dickowi, że opanowała go myśl nagła a silna. Wyprostował się w całej swej wysokości i radośnie rozpostarł ramiona. Twarz okryła się rumieńcem, źrenice rozszerzyły się radością. Nagle coś sobie w pełni uprzytomnił.

— Mary! Dicku! — wołał. — Spojrzyjcie na mnie!

Przestali pracować i spojrzeli.

— Pamiętacie wy ów pierwszy ranek, gdyście mnie tu przynieśli? — zapytał.

Dick bystro mu się przyglądał. Jako czarodziej zwierząt dostrzegł on więcej rzeczy niż wszyscy, a o wielu z nich nigdy nie mówił. Teraz dostrzegł to i owo w tym chłopcu.

— Pamiętamy, a jakże! — odparł.

Mary również przyglądała mu się bystro, ale nie odzywała się.

— W tej sekundzie właśnie sam sobie tę chwilę przypomniałem — rzekł Colin — jakem sobie spojrzał na rękę trzymającą motykę i musiałem powstać, żeby się upewnić, że to nie sen. A to wszystko prawda! Zdrów jestem! Zdrów!
— Oj, zdrów panicz, zdrów! — powtórzył Dick.
— Zdrów jestem! Zdrów! — znowu mówił Colin, a twarz całą pokrył mu rumieniec.

Przedtem już wiedział o tym do pewnego stopnia, miał nadzieję, czuł i myślał o tym, lecz w tej chwili coś stało się w nim, coś go dreszczem przejęło, jakby nagłe przekonanie i pewność, że musiał je wypowiedzieć.

— Będę żył zawsze! Zawsze! Zawsze! — zawołał wielkim głosem. — Odkryję tysiące, tysiące rzeczy. Odkryję prawdy różne o ludziach, zwierzętach i o wszystkim, co rośnie, jak Dick, a nigdy nie przestanę czynić czarów. Zdrów jestem! Zdrów jestem! Czuję, czuję potrzebę wołać, krzyczeć z dziękczynienia i szczęścia!

Ben Weatherstaff, pracujący w pobliżu przy krzaku róży, spojrzał na niego.

— Powinien panicz zaśpiewać Doksologię — zaproponował opryskliwie. Nie miał o tej pieśni właściwie żadnego zdania, propozycję zaś uczynił bez specjalnego poszanowania.

Lecz Colin miał umysł dociekający i o Doksologii nic nie wiedział.

— A co to takiego? — dopytywał.
— Dick to paniczowi na pewno zaśpiewa, ręczę za to — odparł Ben Weatherstaff.

Dick zaś odparł z swym wszystkowiedzącym uśmiechem czarodzieja:

— W kościele ją śpiewają — odparł. — Matka mówi, że wierzy w to, że skowronki ją śpiewają, gdy się rankiem ze snu budzą.
— Jeżeli ona to mówi, to ten śpiew musi być ładny — odparł Colin z przekonaniem. — Sam nigdy nie byłem w kościele. Byłem zawsze zbyt chory. Dicku, zaśpiewaj. Chciałbym ją usłyszeć.

Dick z prostotą przystał. Pojmował, co czuł Colin, lepiej niż on sam. Pojmował przez wrodzony instynkt, tak że sam sobie z tego sprawy nie zdawał. Zdjął czapkę i wciąż się uśmiechając, rozejrzał się dokoła.

— Musi panicz zdjąć czapkę — rzekł do Colina — i Ben także, i musicie powstać, wiadomo!

Colin zdjął czapkę, słońce zaś oświecało i grzało gęsty włos jego, on zaś w skupieniu patrzył na Dicka. Weatherstaff dźwignął się również z kolan, odkrył głowę ze zdziwionym i trochę rozzłoszczonym wyrazem na swej starej twarzy, jakby nie wiedział, dlaczego właściwie czyni rzecz tak niezwykłą.

Dick zaś stał wśród drzew, róż i kwiatów i zaczął śpiewać z prostotą, spokojnie, ładnym chłopięcym głosikiem.

Chwalmy Pana, który wszystko daje.
Niechaj na ziemi głoszą chwałę Jego,
Niech chwałę Jego śpiewają w niebiosach —
Chwałę Ojca i Syna, i Ducha świętego!
Amen.

Gdy skończył, Ben Weatherstaff stał spokojnie, zęby miał zaciśnięte, lecz wzrokiem pełnym rozrzewnienia patrzał na Colina. Colin zamyślony był głęboko.

— To śliczna pieśń — powiedział. — Podoba mi się. Może ona oznacza to, co ja odczuwam, gdy mam ochotę wołać, żem wdzięczny czarom. — Zamilkł i rozmyślał zadumany. — A może czary a tamto, to to samo. Nie można wiedzieć, jak się każda rzecz nazywa. Zaśpiewaj jeszcze raz, Dicku. Mary, popróbuj i ty; ja też spróbuję. To moja pieśń. Jak się to zaczyna? „Chwalmy Pana, który wszystko daje”?

I śpiewać poczęli raz jeszcze; Mary i Colin nastrajali głosy, jak umieli, głos Dicka płynął miękko, a donośnie; przy drugim wierszu Ben Weatherstaff energicznie odkaszlnął, zaś przy trzecim z taką mocą przyłączył się do śpiewających, że można się było przerazić; a gdy przyszło „Amen”, Mary spostrzegła, że stało się z nim to samo, co w chwili, gdy się przekonał, że Colin nie był kaleką: broda mu się trzęsła i patrzał, i mrugał, a pergaminowa twarz jego wilgotna była od łez.

— Dawniej nie mogłem się nigdy w Doksologii sensu dopatrzyć — wyrzekł ochrypłym głosem — ale może mi się z czasem w głowie odmieniło. Ale paniczowi, to najmniej z pięć funtów wagi w tym tygodniu przybyło, przynajmniej z pięć!

Colin tymczasem patrzył w ogród na coś, co uwagę jego przykuwało, a na twarzy poczęło malować się zdumienie.

— Kto tu wszedł? — rzekł spiesznie. — Kto to?

Drzwi w bluszczowej zasłonie otworzyły się z wolna i do ogrodu weszła kobieta. Weszła przy ostatnim wierszu ich śpiewu i stała, słuchając i przyglądając im się. Na ciemnym tle bluszczu, pośród plam słońca padającego na jej błękitną suknię przez gałęzie drzew, ze swą ładną, świeżą twarzą okraszoną miłym uśmiechem, wyglądała na ładnie kolorowany obrazek z jednej książki Colina. Miała cudne, rzewne spojrzenie, które zdawało się obejmować wszystko i wszystkich, nawet Bena Weatherstaffa i „stworzonka”, i każdy pęczek kwiatu. Choć weszła tak zupełnie niespodzianie, nikt nie miał uczucia, że jest tu ona intruzem. Wzrok Dicka promieniał.

— To moja matka! Moja matka! — zawołał i pobiegł do niej przez trawnik.

Colin począł iść także ku niej. Mary szła z nim razem. Obojgu serca żywiej bić poczęły.

— To matka! — zawołał znów Dick, gdy się w połowie drogi spotkali. — Wiedziałem, że panicz chciał ją zobaczyć, więc jej powiedziałem, gdzie są ukryte drzwi.

Colin wyciągnął rękę z rumieńcem nieśmiałości, lecz oczyma wprost pochłaniał jej postać.

— Nawet gdym był chory, chciałem panią zobaczyć — powiedział — panią, Dicka i tajemniczy ogród. Przedtem nie chciałem widzieć nikogo i nic.

Widok jego twarzyczki ku niej zwróconej wywołał nagłą zmianę w jej własnej. Zarumieniła się, kąciki jej ust zadrgały, oczy przesłoniła jakby gęsta mgła.

— Dziecko moje drogie! — zawołała drżącym głosem. — Dziecko drogie! — Nie powiedziała „paniczu”, ale po prostu „drogie dziecko”, nagle, nie zdając sobie z tego sprawy. Byłaby tak samo odezwała się do Dicka, gdyby była ujrzała na twarzy jego coś, co ją wzruszało. Colinowi miłe to było.
— Czy pani się dziwi, że taki zdrów jestem? — zapytał.

Ona zaś oparła mu ręce na ramionach, a uśmiech rozjaśniał mgłę przysłaniającą jej wzrok.

— Pewno, że się dziwię! — odparła. — Ale panicz taki do swej mamusi podobny, że mi się na płacz zbierało.
— Czy myśli pani — zaczął Colin nieśmiało — że mój ojciec mnie dlatego pokocha?
— Na pewno, ależ na pewno, dziecko moje — odparła, klepiąc go delikatnie po ramieniu. — Musi pan do domu wrócić, musi.
— Zuzanno Sowerby — rzekł Ben Weatherstaff, podchodząc do niej. — Spojrzyjcie no na nogi tego chłopca. A co? Dwa miesiące temu były jak dwa patyki w pończochach, a słyszałem przecie, jak ludzie mówili, że ma angielską chorobę i nogi powykręcane na wszystkie strony. A teraz spojrzyjcie: no!

Zuzanna Sowerby zaśmiała się radośnie.

— Jeszcze trochę, a będzie miał piękne, silne nogi, jak na młodego przystało — odparła. — Niech tylko dalej bawi się, pracuje w ogrodzie i zjada, i pije dużo dobrego, słodkiego mleka, a nie znajdziecie w całym Yorkshire ładniejszej pary. Bogu dziękować!

Obie ręce położyła na ramionach panny Mary i przyglądała się jej twarzyczce z macierzyńską troskliwością.

— I panienka także! — rzekła. — Tak panienka wyrosła zdrowo jak nasza Elżunia. Ręczę, że i panienka będzie podobna do swej mamusi. Marta mówiła, że słyszała od pani Medlock, że była podobno śliczna pani. Panieneczka też podobna będzie do róży rozkwitłej, gdy dorośnie, tak ci Panie Boże dopomóż!

Nie wspomniała o tym, że gdy Marta przyszła do domu w swoje „wychodne” i opisywała brzydkie, żółte dziecko, twierdziła, że nie wierzy w opowiadanie pani Medlock. „Przecież uwierzyć w to trudno, żeby ładna kobieta mogła być matką takiego brzydkiego dziecka” — dodała uparcie.

Mary nie miała czasu zajmować się swoją urodą. Wiedziała tylko, że wyglądała teraz „inaczej” i zdawała się mieć dużo gęściejsze i dłuższe włosy. Ale jak sobie przypomniała, z jaką przyjemnością przyglądała się niegdyś matce, wówczas miło jej było usłyszeć, że kiedyś może będzie do niej podobna.

Zuzanna Sowerby obeszła z nimi ogród dokoła. Opowiedzieli jej całą historię, pokazywali każdy krzak, każde drzewo ocalone. Colin szedł przy niej z jednej strony, Mary z drugiej. Oboje nie przestawali zaglądać w jej poczciwe oczy, oboje nie umieli zdać sobie sprawy z dziwnego uczucia, jakie im to zbliżenie dawało, a było to uczucie spokoju i pewności. Zdawało się, że rozumiała ich tak, jak Dick rozumiał swoje „stworzonka”. Nachylała się nad kwiatami i przemawiała do nich jak do dzieci. Sadza dreptała za nią, kilka razy przemówiła do niej „kau-kau” — i usiadła jej na ramieniu, jak Dickowi.

Gdy jej opowiedzieli o gilu i o pierwszej próbie latania piskląt, rozśmiała się słodyczy pełnym, macierzyńskim śmiechem.

— Przypuszczam, że nauczyć ptaszka latać to to samo, co nauczyć dzieci chodzić, ale ogromnie byłabym zatrwożona, gdyby moje dzieci miały skrzydła zamiast nóg — mówiła.

Ponieważ zaś była taka przemiła i miała taki przeuroczy, prostoty pełen sposób bycia, przeto powiedziano jej o czarach.

— Czy pani wierzy w czary? — rzekł Colin, opowiedziawszy jej poprzednio o fakirach. — Mam nadzieję, że pani wierzy!
— O tak, wierzę — odparła. — Nie znałam ich wprawdzie pod tą nazwą, lecz co znaczy nazwa? Pewna jestem, że nazywają to innym mianem we Francji, innym w Niemczech. Ta sama Moc, która sprawia, że roślinki żyją i kwitną, że słońce świeci, uczyniła z panicza takiego dobrego chłopczyka i to jest owo Odwieczne Dobro. I ono nie takie, jak my, biedni, zaślepieńcy, którym tak zależy na tym, by nas takim mianem nazywano, a nie innym. Owo niezmierne Dobro Odwieczne nie troszczy się o takie błahostki. Tworzy Ono miliony światów do naszego podobnych. Niech panicz nigdy nie przestanie wierzyć w Dobro owo i niech panicz wie, że świat cały pełen jest Jego, a nazywać może Je panicz, jak zechce. Toż śpiewaliście o nim, gdym tu weszła.
— Takim był szczęśliwy — rzekł Colin, patrząc na nią swymi cudnymi oczyma. — Nagle zupełnie uprzytomniłem sobie, jak się odmieniłem, jak moje ręce i nogi się wzmocniły, wie pani, i ja mogę stać i kopać, i zacząłem skakać, i chciałem krzyczeć i wołać coś do kogoś, kto by mnie chciał słuchać.
— „Czary” słuchały, gdyście śpiewali Doksologię. A byłyby wysłuchały każdej pieśni waszej. Najważniejszą rzeczą była radość wasza. Oj! Dziecko, dziecko! Co znaczy nazwanie takie lub owakie dla Dawcy wszelkiego Dobra? — i znów poklepała go po ramieniu.

Przygotowała była koszyk, który dnia tego zawierał całą ucztę, a gdy nadeszła godzina głodu, a Dick wyniósł go ze schowania, wtedy matka usiadła wraz z nimi pod drzewem i przyglądała się, jak pochłaniali jej przysmaki, śmiejąc się i żartując. Pełna była zadowolenia i rozśmieszała ich opowiadaniem różnych żartów. Mówiła im rzeczy rozmaite rozwlekłą gwarą i uczyła nowych wyrażeń, śmiała się, jakby się pohamować nie mogła, gdy jej mówili, jaką trudność ma Colin w udawaniu rozkapryszonego inwalidy.

— Widzi pani, że się ciągle musimy śmiać, gdy jesteśmy razem — mówił Colin. — A ten śmiech na chorobę nie wygląda wcale. Usiłujemy go stłumić, ale on jednak wybucha, a to jeszcze wiele gorzej.
— Jedna rzecz często mi na myśl przychodzi — mówiła Mary — i jak nagle o tym pomyślę, to już naprawdę trudno mi się wstrzymać od śmiechu. Myślę sobie, przypuścić można, że teraz Colin będzie wyglądał niedługo jak księżyc w pełni. Jeszcze tak nie jest, ale on z dniem każdym jest tłuściejszy. No więc przypuśćmy, że pewnego pięknego poranku stanie się taki: co wtedy zrobimy?
— Tak, tak! Widzę ja dobrze, że musicie grać komedię — rzekła Zuzanna Sowerby. — Ale już długo tego nie będziecie potrzebowali robić. Pan Craven wróci niedługo do domu.
— Myśli pani, że wróci? — spytał Colin. — Dlaczego?

Zuzanna Sowerby uśmiechnęła się znacząco.

— Myślę, że by się paniczowi serce krwawiło, gdyby się ojciec dowiedział o wszystkim, zanim mu panicz sam powie — rzekła. — Pewnie przez niejedną noc bezsenną panicz sobie to spotkanie planował.
— Nie zniósłbym, gdyby mu ktokolwiek inny o tym powiedział — rzekł Colin. — Myślę sobie o różnych sposobach codziennie. Teraz myślę, żeby wbiec do jego pokoju.
— To by dopiero była niespodzianka dla niego — rzekła Zuzanna Sowerby. — Chciałabym pana wtedy widzieć. Chciałabym, jak Boga kocham. Musi wrócić do domu, musi!

Omawiali szczegółowo wizytę swoją na wrzosowisku.

Ułożyli sobie już wszystko. Przez wrzosowisko pojadą, śniadanie spożyją na otwartym powietrzu, wśród wrzosów. Poznają wszystkie dwanaścioro dzieci i ogród Dicka zobaczą, i wrócą dopiero wtedy, jak się zmęczą.

Zuzanna Sowerby powstała wreszcie, by wrócić do domu i zajść do pani Medlock. Czas też już był zawieźć Colina również z powrotem. Lecz zanim usadowił się w fotelu, stanął blisko przy Zuzannie, patrzał na nią z uwielbieniem i nagle pochwycił za fałdy jej błękitnej sukni.

— Pani jest taka, właśnie taka, jak sobie wymarzyłem — powiedział. — Chciałbym, żeby pani była moją matką, tak samo jak matką Dicka.
Nagle Zuzanna Sowerby pochyliła się, ujęła go w ramiona i przytuliła do swego zacnego serca, tak jakby był bratem Dicka. Gęsta mgła snadź przysłoniła jej oczy.
— Moje ty dziecko drogie! — zawołała. — Twoja matusia jest tu w tym ogrodzie, wierzę w to niezłomnie. Nie może ona być daleko od ciebie. Ojciec twój musi do ciebie przyjechać, musi!

Utwór udostępniony na Licencji Wolnej Sztuki (szczegóły licencji >> klik <<).

Frances Hodgson Burnett

brytyjska powieściopisarka, autorka sztuk teatralnych. Urodziła się w Cheetham Hill (obecnie część Manchesteru) 24 listopada 1849. Otrzymała imię Frances Eliza Hodgson. W wieku szesnastu lat, po śmierci ojca, przeniosła się do USA. Frances wyszła za mąż za doktora Swana Burnetta w 1873. Rozwiodła się z nim w 1898, a dwa lata później wyszła za mąż za Stephena Townsenda. To małżeństwo przetrwało tylko dwa lata. Miała dwoje dzieci.

Czytaj więcej >>wiki<<