Frances Hodgson Burnett – Tajemniczy ogród. Powieść dla młodzieży; XXV. Zasłona

Posłuchaj

Wykorzystana treść pochodzi z zasobów strony wolnelektury.pl

>> link do utworu <<

Subskrybuj!

#TataMariusz na Spotify

Spotify

#TataMariusz na Apple Podcasts

Apple Podcasts

#TataMariusz na Google Podcasts

Google Podcasts

#TataMariusz na YouTube

YouTube

#TataMariusz na Podcast Addict

Podcast Addict

#TataMariusz na Player FM

Player FM

Przeczytaj

Tymczasem ogród tajemniczy rozkwitał i rozkwitał, i co dzień nowe ukazywał cuda. W gniazdku gila były jajka, a samiczka siedziała na nich, ogrzewając je swym drobnym, pierzastym ciałkiem i osłaniając troskliwymi skrzydełkami. Z początku była ogromnie nerwowa, a gil sam wprost nieprzyzwoicie podejrzliwy. Nawet Dick nie podchodził w tym czasie do gęstw ocienionego kątka ogrodu; czekał, aż tajemnym wołaniem zdoła oddziałać uspokajająco na umysły maleńkiej ptasiej parki i przekona ich, że w ogrodzie wszystko jest im przyjazne — że nie ma tam nikogo, kto by nie rozumiał całej cudowności tego, co się działo w ich gniazdku — owej wielkiej, czułej, potężnej, uroczystej tajemnicy. Gdyby była choć jedna istota w tym ogrodzie, która by nie wiedziała, że gdyby jajko w gniazdku ruszyli lub stłukli, to by świat cały zawirował i rozpadł się w przestrzeni; gdyby była choć jedna, nieczująca tego i postępująca wedle tej nieświadomości, to nie byłoby szczęścia nawet w tej najcudniejszej, złotej porze wiosennej. Lecz tu wszyscy wiedzieli i odczuwali to, zaś gil i samiczka jego wiedzieli o tym, że tamci wiedzieli.

Z początku przyglądał się gil Colinowi i Mary z niekłamanym lękiem. Dla przyczyny jakiejś niewytłumaczonej wiedział, że nie potrzebuje czuwać nad Dickiem. Od pierwszej chwili, jak tylko spojrzał na Dicka, zrozumiał, że nie jest obcy, ale że to też rodzaj gila, tylko bez dzioba i upierzenia. Umiał on mówić „po gilowemu” (co jest mową odrębną, której z żadną inną mieszać nie należy). Mówić po gilowemu do gila, znaczy to samo co mówić po francusku do Francuza. Dick zawsze przemawiał do gila jego językiem, toteż temu ostatniemu obojętne było, gdy chłopiec jakąś „gwarą”, mówił do ludzi. Gil także myślał, że Dick musiał do nich mówić gwarą, gdyż nie byli oni dość inteligentni, by rozumieć mowę upierzoną. Ruchy chłopca również były „gilowe”. Nigdy one nikogo nie przestraszyły, nigdy bowiem nie były nagłe, by się zdawać mogły niebezpieczne lub grożące. Każdy gil mógł Dicka rozumieć, zatem obecność jego bynajmniej nie przeszkadzała.

Lecz przede wszystkim należało się mieć na baczności przed tamtych dwojgiem. Najpierw ów chłopiec nie wszedł do ogrodu na nogach. Wepchnięto go tu na czymś, co miało koła, a na nim narzucone były skóry zwierząt. To już samo przez się było mocno podejrzane. Potem, gdy zaczął stawać i poruszać się, czynił to w dziwny, niezwyczajny sposób, a zdawało się, że ci drudzy muszą mu pomagać. Gil zwykle chował się w krzaki i stamtąd przyglądał się wystraszony, przechylając główkę to na tę stronę, to na tamtą. Myślał bowiem, że owe powolne ruchy były przysposobieniem do skoku, jak to zwykły czynić koty. Gdy kot przygotowuje się do skoku, natenczas czołga się po ziemi ogromnie wolno. Gil dużo na ten temat rozmawiał ze swoją żoną dni kilka, lecz potem zdecydował, że nic jej mówić nie będzie, gdyż przerażenie jej było tak wielkie, że lękał się, by to nie zaszkodziło jajkom.

Odczuli wielką ulgę, gdy chłopiec zaczął chodzić sam, a nawet poruszać się prędzej. Lecz długo jeszcze — w każdym razie gilowi zdawało się to długo — był on źródłem pewnej obawy. Nie robił wszystkiego tak jak inni ludzie. Zdawał się bardzo lubić chodzić, ale miał taki niepokojący sposób siadania lub kładzenia się i wstawania potem nagle, by zacząć na nowo.

Pewnego dnia gil sobie przypomniał, że gdy jego samego rodzice zaczynali uczyć latać, to podobnie robił. Wzlatywał na kilka łokci i zmuszony był odpoczywać. Zrozumiał zatem, że ten chłopczyk uczy się latać — czyli właściwie chodzić. Wspomniał o tym samiczce, a gdy dodał, że jajka po wykluciu się i wypierzeniu w ten sam sposób będą postępowały, uspokoiła się zupełnie, a nawet zainteresowała nie na żarty, skąd znów powstała dla niej szczera przyjemność przyglądania się chłopcu przez brzegi gniazdka — choć, co prawda, przekonana była, że pisklęta jej będą zdolniejsze i uczyć się będą prędzej. Potem jednakże dodała z pobłażaniem, że ludzie są zawsze ciężsi i powolniejsi od piskląt, a większość z nich robiła istotnie wrażenie, jakby się nigdy nie uczyli latać. Nigdy ich spotkać nie było można w powietrzu i na wierzchołkach drzew.

Po pewnym czasie ów chłopczyk począł poruszać się, jak inne dzieci, lecz wszyscy troje wykonywali czasem rzeczy niezwykłe. Stawali pod drzewem i poruszali rękoma, nogami i głowami w taki sposób, że nie było to ani chodzeniem, ani bieganiem, ani siedzeniem. Ruchy te wykonywali w pewnych chwilach co dnia, a gil nie był w stanie wytłumaczyć samiczce, co robili, czy co usiłowali robić. Mógł tylko powiedzieć, że był zupełnie pewny, iż pisklęta nigdy nie będą w taki sposób wymachiwać skrzydełkami; ale ponieważ ów chłopiec, mówiący tak płynnie po „gilowemu”, robił to samo, co tamci, zatem ptaszki mogły być spokojne, że ruchy te nie były natury niebezpiecznej. Co prawda, to ani gil, ani jego żona nie słyszeli nigdy o siłaczu Bobie Haworth i o jego ćwiczeniach dla wyrobienia twardych mięśni. Gile nie są do ludzi podobne; ich mięśnie od początku się wyrabiają w sposób przyrodzony, bez ćwiczeń nadzwyczajnych. Jak trzeba fruwać, by znaleźć sobie każde źdźbło pożywienia, to muskuły nie zanikną (zanikają zwykle przez brak ruchu).

Gdy chłopczyk począł biegać, chodzić, kopać, pleć jak tamte dzieci, wówczas w gniazdku zapanował pokój i zadowolenie. Obawy o jajka stały się sprawą przeszłości, świadomość, że jajka są bezpieczne, jakby były zamknięte w banku, w połączeniu z możnością przyglądania się tylu ciekawym rzeczom, uczyniły z „wysiadywania” bardzo sympatyczne zajęcie. W słotne dni odczuwała nawet matka jajek pewnego rodzaju nudę, gdy dzieci nie było w ogrodzie.

Lecz nie można twierdzić, żeby nawet w słotne dnie Mary i Colin się nudzili. Pewnego poranku, gdy deszcz bez ustanku lał jak z cebra, Colin zaczynał już być niespokojny, zdenerwowany, ponieważ zmuszony był siedzieć na sofie, gdyż chodzić byłoby niebezpiecznie; wówczas Mary przyszła myśl genialna.

— Teraz, gdy jestem zdrowym, normalnym chłopcem — mówił Colin — moje nogi, ręce, całe ciało tak są pełne czarów, że mi trudno na miejscu usiedzieć. Więc chciałbym być w ruchu. Wiesz, Mary, jak się obudzę rano bardzo wcześnie, a ptaszki taki rozgwar wesoły czynią i wszystko zdaje się krzyczeć z radości, nawet drzewa, choć ich nie słyszymy, to zdaje mi się, że muszę z łóżka wyskoczyć i też krzyczeć z radości. Ach, gdybym to zrobił, to pomyśl tylko, co by się stało!

Mary wybuchnęła niepowstrzymanym śmiechem.

— Wpadłaby tu zaraz pielęgniarka i pani Medlock i byłyby przekonane, żeś zwariował, i posłałyby po doktora — odrzekła.

Colin śmiał się serdecznie. Wyobrażał sobie, jakby te „baby” wyglądały, jak byłyby przerażone jego wybuchem, a jak zdumione, widząc go stojącego.

— Chciałbym, ażeby ojciec już wrócił — mówił. — Chcę mu sam wszystko powiedzieć. Wciąż o tym rozmyślam, ale dłużej już tak trudno będzie nam wytrzymać. Nie mogę ciągle leżeć i udawać, a przy tym wyglądam zupełnie inaczej teraz. Tak bym chciał, żeby dziś była pogoda!

I w tym oto momencie miała panna Mary myśl genialną.

— Colinie — rzekła tajemniczo — czy wiesz, ile w tym domu jest pokoi?
— Myślę, że z tysiąc — odparł.
— Jest około stu, do których nikt nigdy nie wchodzi — rzekła Mary. — Pewnego słotnego dnia poszłam i zajrzałam do kilku. Nikt o tym nie wie, choć pani Medlock o mało się na mnie nie natknęła. Zbłądziłam, gdym wracała i zatrzymałam się na końcu twego korytarza. Słyszałam wtedy twój płacz po raz drugi.

Colin podskoczył na sofie.

— Sto pokoi, do których nikt nie wchodzi — mówił. — To mi coś wygląda, jakby tajemniczy ogród. A gdybyśmy tak wybrali się i obejrzeli je? Dowiozłabyś mnie w fotelu i nikt by się nie dowiedział.
— To samo sobie myślałam — rzekła Mary. — Niechby tylko nikt nie ważył się iść za nami. Tam są galerie długie, gdzie byśmy się mogli gonić. Jest też mały pokój indyjski, w którym znajduje się gablota pełna małych słoni z kości słoniowej. Są najrozmaitsze pokoje.
— Proszę cię, zadzwoń — rzekł Colin.

Gdy weszła pielęgniarka, dał jej dyspozycję.

— Proszę o mój fotel — rzekł. — Panna Mary i ja pójdziemy do części domu niezamieszkanej. Jan może mnie zawieźć aż dotąd, gdzie się zaczyna galeria obrazów, tam są małe schody. Potem musi sobie odejść, zostawić nas samych i wrócić dopiero wtedy, gdy go zawołam.

Począwszy od tego ranka dnie deszczowe przestały dla nich być postrachem. Gdy lokaj dowiózł fotel do galerii i zostawił ich dwoje samych, zgodnie z rozkazem, Colin i Mary spojrzeli na się rozpromienieni. Skoro tylko Mary się upewniła, że Jan zszedł już na dół, do służbowych pokoi, mógł Colin bezpiecznie wyjść ze swego fotela.

— Najpierw przebiegnę kilka razy galerię wzdłuż — mówił — potem sobie poskaczemy, a potem będziemy robili ćwiczenia Boba Haworth.

I wykonali nie tylko to, lecz wiele innych jeszcze rzeczy. Zrobili przegląd galerii, a między portretami znaleźli i ową małą, nieładną dziewczynkę, trzymającą na palcu papugę.

— To wszystko muszą być chyba moi krewni — mówił Colin. — Żyli oni już bardzo dawno temu. Ta z papugą, to, zdaje się, jakaś moja pra-pra-pra-pra-babka. Ona bardzo do ciebie, Mary, podobna, ale nie teraz, tylko do tej Mary, jaką byłaś, gdyś tu przyjechała. Teraz jesteś wiele pełniejsza i ładniej wyglądasz.
— I ty także — odrzekła Mary i oboje się rozśmiali.

Poszli potem do indyjskiego gabinetu i bawili się słoniami. Odnaleźli buduar z różowej brokateli i dziurę w poduszce, którą wygryzła mysz, ale myszki wyrosły, uciekły, a dziura była pusta. Obejrzeli więcej pokoi i porobili więcej odkryć niż Mary za swej pierwszej wędrówki. Znaleźli nowe korytarze i zakręty, i schody, i inne stare bardzo obrazy, które podobały im się ogromnie, i wiele starych czarownych rzeczy, których użytku nie znali. Był to dziwnie zajmujący poranek, a to uczucie, że wędrują w jednym domu z tylu innymi ludźmi, a równocześnie że są jakby o setki mil od wszystkich daleko, było czymś pełnym uroku.

— Bardzo jestem zadowolony, że tu przyszliśmy — rzekł Colin. — Nie wiedziałem zupełnie, że mieszkam w takim ogromnym, dziwnym, starym domu. Podoba mi się. Każdego słotnego dnia będziemy się tak wałęsać. Za każdym razem znajdziemy coś nowego.

Tego rana znaleźli, między innymi, takie bajeczne apetyty, że gdy wrócili do pokoju Colina, nie byli w możności odesłać drugiego śniadania nieruszonego.

Gdy pielęgniarka zniosła tacę na dół, postawiła ją w kredensie z takim stukiem, że kucharz Loomis spostrzegł opróżnione doszczętnie półmiski i talerze.

— Proszę tylko spojrzeć! — zawołała. — Ten dom stanowczo pełen jest zagadek, a tych dwoje dzieci jest zagadką największą.
— Jeśli tak dalej pójdzie — rzekł ów silny służący Jan — to nie dziwno będzie, że ważyć będzie dwa razy tyle, co przed miesiącem. Będę musiał prosić o zwolnienie z obowiązku, bo się boję, że się podźwigam.

Tego popołudnia zauważyła Mary, że w pokoju Colina zaszło coś nowego. Już poprzedniego dnia to zauważyła, lecz sądziła, że zmiana była tylko przypadkowa. I dzisiaj nic nie mówiła, lecz usiadła i przyglądała się uporczywie portretowi przed kominkiem. Mogła mu się przyjrzeć, bowiem zasłonę odsunięto na bok. Oto była zmiana, którą zauważyła.

— Wiem, co chcesz, żebym ci powiedział — rzekł Colin, gdy przyglądała się obrazowi czas jakiś. — Ja zawsze wiem, gdy chcesz, bym ci coś powiedział. Ciekawa jesteś, dlaczego zasłona jest odsłonięta. Teraz chcę, żeby tak zostało zawsze.
— Dlaczego? — spytała Mary.
— Bo już mi nie jest przykro teraz, gdy ją widzę śmiejącą się. Onegdajszej nocy obudziłem się, księżyc jasno świecił i miałem uczucie, że czary napełniają cały pokój i czynią wszystko tak cudnym, że uleżeć nie mogłem. Wstałem więc i wyjrzałem przez okno. W pokoju było jasno, a jedna plama światła księżycowego kładła się na tej zasłonie i to uczucie niejako spowodowało, żem podszedł i pociągnąłem za sznurek. Spojrzała prosto na mnie, jakby się śmiała z radości, że mnie widzi na nogach. Zacząłem z lubością na nią patrzeć. Miło mi więc widzieć ją taką uśmiechniętą. Myślę, że ona musiała być pełną czarów.
— Ogromnie jesteś do niej teraz podobny — rzekła Mary — tak, iż nieraz sobie myślę, że może jesteś jej duchem zaklętym w chłopca.

Myśl ta zawładnęła umysłem Colina. Zamyślił się głęboko, po czym z wolna odrzekł:

— Gdybym był jej duchem, to by mnie ojciec mój kochał.
— Czy chciałbyś, żeby cię kochał? — pytała Mary.
— Dawniej nienawidziłem jej, bo mnie przez nią nie kochał. Gdyby ojciec pokochał mnie, to bym mu może opowiedział o czarach. Może by to sprawiło, że by był trochę mniej smutny.

Utwór udostępniony na Licencji Wolnej Sztuki (szczegóły licencji >> klik <<).

Frances Hodgson Burnett

brytyjska powieściopisarka, autorka sztuk teatralnych. Urodziła się w Cheetham Hill (obecnie część Manchesteru) 24 listopada 1849. Otrzymała imię Frances Eliza Hodgson. W wieku szesnastu lat, po śmierci ojca, przeniosła się do USA. Frances wyszła za mąż za doktora Swana Burnetta w 1873. Rozwiodła się z nim w 1898, a dwa lata później wyszła za mąż za Stephena Townsenda. To małżeństwo przetrwało tylko dwa lata. Miała dwoje dzieci.

Czytaj więcej >>wiki<<