Frances Hodgson Burnett – Tajemniczy ogród. Powieść dla młodzieży; Rozdział XXII. O zachodzie słońca

Posłuchaj

Wykorzystana treść pochodzi z zasobów strony wolnelektury.pl

>> link do utworu <<

Subskrybuj!

#TataMariusz na Spotify

Spotify

#TataMariusz na Apple Podcasts

Apple Podcasts

#TataMariusz na Google Podcasts

Google Podcasts

#TataMariusz na YouTube

YouTube

#TataMariusz na Podcast Addict

Podcast Addict

#TataMariusz na Player FM

Player FM

Przeczytaj

Gdy głowa starego zniknęła za murem, Colin zwrócił się do Mary:

— Idź na jego spotkanie — powiedział; a Mary pospieszyła poprzez trawnik do ukrytych drzwi.

Dick przyglądał się bacznie chłopcu. Miał wypieki na twarzy, wyglądał na zdumionego, lecz nie znać po nim było osłabienia.

— Mogę stać — wyrzekł z głową podniesioną i rodzajem dumy w głosie.
— Przecież paniczowi mówiłem, że będzie mógł stać i chodzić, jak się przestanie bać — odrzekł Dick. — No i przestał się przecież bać.
— Tak jest, przestałem — przyznał Colin.

Nagle przypomniał sobie coś, o czym nieraz wspominała Mary.

— Czy ty czarujesz? — spytał ostro.

Usta Dicka rozszerzyły się w uśmiechu.

— Panicz sam czaruje — odparł. — To takie same czary jak owe tu, które każą tym oto pod ziemią pracować — i wskazał butem na klomb krokusów.

Colin spojrzał na nie.

— O, tak — wolno wyrzekł. — Tak! Nie ma chyba większych nad to czarów na świecie.

Wyprostował się mocniej jeszcze.

— Poczekaj, pójdę do tego drzewa — rzekł, wskazując na oddaloną o kilka kroków lipę. — Chcę stać, gdy tu Ben Weatherstaff wejdzie. Mogę się w razie potrzeby oprzeć o drzewo. Jak będę chciał usiąść, to usiądę, ale mi wprzódy przynieś pled z fotela.

Poszedł do drzewa i dziwnie pewnie kroczył, jakkolwiek Dick podtrzymywał jego ramię. Gdy stanął pod lipą, nie było wcale widoczne, że oparty był o jej pień, a trzymał się tak prosto, że wydawał się nad wiek swój wysoki.

Skoro Ben Weatherstaff drzwi ogrodu przekroczył, ujrzał go stojącego i usłyszał, jak Mary mruczała coś pod nosem.

— Co panienka mówi? — spytał trochę szorstko, nie chciał bowiem, by cośkolwiek bądź odwracało uwagę jego od wysokiej, smukłej postaci chłopca o dumnej twarzyczce.

Lecz dziewczynka nie odpowiedziała. A mówiła do siebie tak:

— Możesz stać! Możesz stać! Mówiłam ci, że możesz stać! I możesz stać! Możesz! Możesz!

Mówiła to niby do Colina, chciała bowiem i ona czynić z nim czary i utrzymać go na nogach tak doskonale wyglądającego. Nie mogła po prostu znieść tej myśli, by mógł zasłabnąć w oczach Bena. Lecz nie zasłabł. Naraz opanowało ją uczucie, że chłopczyk mimo swego wycieńczenia wygląda pięknie. On zaś wzrok skierował na Bena Weatherstaff na swój zabawny, rozkazujący sposób.

— Spojrzyjcie na mnie! — rozkazał. — Przyjrzyjcie mi się dobrze! Czy jestem garbaty? Czy nogi mam bezwładne?

Ben Weatherstaff nie opanował jeszcze swego wzruszenia, lecz uspokoił się na tyle, że odpowiedział jak zwykle:

— Mowy nie ma o garbie! — powiedział. — Ani garbu, ani nic podobnego! Co panicz z sobą robił, że krył się przed oczami ludzkimi i pozwalał na to, by gadano, że panicz kaleka i niespełna rozumu?
— Niespełna rozumu! — zawołał Colin rozgniewany. — Któż to myśli?
— Cała moc półgłówków — odrzekł Ben. — Świat jest pełen osłów, które łżą, jak potrafią. Ale czemu się to u licha panicz tak zamykał?
— Bo wszyscy przypuszczali, że umrę — krótko rzucił Colin. — Ale ja nie umrę!

Powiedział zaś to tak stanowczo, że Ben Weatherstaff począł przyglądać mu się od stóp do głowy, od głowy do stóp.

— Panicz miałby umierać! — zawołał wesoło. — Głupstwo nad głupstwami! Za wiele na to w paniczu energii i życia. Jakem zobaczył, jak panicz śpiesznie nogi z wózka wyciągał, tom sobie zaraz powiedział, że wszystko, co mówili, było głupim wymysłem. A teraz niech sobie panicz usiądzie na desce, odpocznie trochę i wyda mi swoje rozkazy.

W jego całym sposobie bycia uczuwać się dawało coś jakby szorstka trochę czułość i rozczulające zrozumienie stanu chłopca. Mary opowiedziała mu, ile tylko zdążyła w drodze swej z Wielkiej Alei. Najważniejszą rzeczą, jaką powiedziała i o której miał zapamiętać, było to, że Colin jest zupełnie zdrów — zupełnie zdrów. Ogród to zdziałał. Nie wolno przy nim mówić o garbach i śmierci.

Radża przystał na zajęcie miejsca na rozłożonym pod drzewem pledzie.

— Jaką robotę wykonujecie w ogrodzie? — dopytywał.
— Wszystko robię, co mi każą — odparł Ben Weatherstaff. — Jestem na łaskawym chlebie, bo Ona mnie lubiła.
— Jaka „Ona”? — spytał Colin.
— Matka panicza — odparł Ben.
— Moja mamusia? — rzekł Colin, rozglądając się wokoło siebie w skupieniu. — To był jej ogród, wszak prawda?
— Jej ogród, jej! — i Ben Weatherstaff też się rozglądać począł. — Bardzo go kochała.
— Teraz ten ogród jest mój. Ja go też kocham. Co dzień tu przychodzić będę — oświadczył Colin. — Ale to ma pozostać tajemnicą. Rozkazuję, by nikt nie wiedział, że tutaj przychodzimy. Dick i moja kuzynka pracowali tu i ożywili go. Czasami poślę po was, byście nam pomogli, ale musicie koniecznie przyjść tak, by was nikt nie widział.

Twarz Bena Weatherstaffa wykrzywiła się zabawnym uśmiechem.

— Przychodziłem tu przedtem i też mnie nikt nie widział — powiedział.
— Co takiego? — wykrzyknął Colin. — Kiedyż to było?
— Ostatni raz — mówił, trąc brodę i rozglądając się — byłem tu dwa lata temu.
— Ależ od dziesięciu lat nikt tu nie wchodził! — wołał Colin. — Przecież nie było drzwi!
— Nie jestem byle kto — sucho mówił Ben. — I wcale przez drzwi nie wchodziłem. Przechodziłem przez mur. Ostatnie dwa lata reumatyzm mi wleźć nie dał.
— Aha! Wchodziliście i przycinaliście gałązki! — wołał Dick. — Nie mogłem zgadnąć, jak i kto to mógł zrobić.
— Pani tak go lubiła, tak lubiła! — wolno mówił Ben Weatherstaff. — A taka była młoda, taka śliczna! Raz do mnie mówi tak: „Benie — mówi i śmieje się — jeślibym zachorowała albo umarła, to musisz mieć pieczę o moich różach”. Lecz gdy odeszła, to był rozkaz, żeby tu nikt nie wchodził. Alem przychodził i przychodzę — dodał z uporem — przychodziłem przez mur, dopóki mnie reumatyzm nie wstrzymał, i co rok trochę co najpilniejsze roboty porobiłem. Jej rozkaz dawniej mi był wydany.
— I róże byłyby pomarniały, żebyście tu nie byli pracowali — rzekł Dick. — Pewny tego jestem.
— Cieszę się, żeście to robili, Weatherstaff — odezwał się Colin. — Potraficie naszą tajemnicę zachować?
— Oj, pewno, że potrafię, sir — odparł Ben. — A dla starego dziada z reumatyzmami to zawszeć łatwiej będzie wejść przez drzwi.

Mary podniosła z trawy leżącą tam swą łopatkę. Colin rękę po nią wyciągnął. Twarzyczka jego nabrała dziwnego wyrazu — począł poruszać ziemię. Cienkie jego ręce nie miały siły, lecz w tej chwili, gdy na niego patrzyli — Mary z ogromnym przejęciem i wzruszeniem — utkwił koniec łopaty w ziemi i kilka razy ją odwrócił.

— Możesz kopać! Możesz kopać! — mówiła Mary do siebie. — Mówię ci, że możesz kopać!

Okrągłe oczy Dicka pełne były zaciekawienia, lecz nic nie mówił. Ben Weatherstaff przyglądał się z zajęciem.

Colin kopał wytrwale. Po skopaniu kawałka ziemi odezwał się wesoło do Dicka najlepszym swym yorkshirskim akcentem:

— Powiedziałeś też, że byś chciał, bym tu chodził jak wszyscy ludzie, i że byś chciał, bym kopał. Myślałem, że tak mówisz, by mi przyjemność zrobić. Tymczasem to pierwszy dzień dopiero, a już chodziłem i oto teraz kopię!

Ben Weatherstaff znów usta otworzył, lecz wreszcie uśmiechnął się.

— Olaboga! — zawołał. — Sprytu ma panicz dosyć, jak widzę. Pewno, że panicz to prawdziwie nasz, tak mówi ładnie. A i kopie panicz niezgorzej. Chciałby panicz co zasadzić? Mogę przynieść różę w doniczce.
— Dobrze, przynieście! — radośnie zawołał Colin, kopiąc zawzięcie. — Tylko prędko!

I doprawdy prędko wszystko poszło. Ben Weatherstaff pobiegł, zapominając o reumatyzmie. Dick wziął swoją łopatkę i pogłębił, i rozszerzył otwór, czego zrobić nie mógł nieuczony ogrodniczek o białych, cienkich, delikatnych rączkach. Mary co tchu pobiegła po konewkę z wodą. Colin przerzucał i poruszał świeżo wykopaną ziemię. Patrzał w niebo, zaczerwieniony od nowej, nieznanej sobie, choć łatwej roboty.

— Chciałbym zasadzić, zanim słońce całkiem zajdzie — powiedział.

Mary pomyślała, że pewno słońce umyślnie zajdzie parę minut później. Ben Weatherstaff przyniósł z oranżerii różę w doniczce. Przykusztykał przez trawnik, jak umiał najprędzej. I jego poczęło to wszystko podniecać. Przyklęknął przy wykopanym otworze i wyjął różę z doniczki.

— Proszę panicza — rzekł, wręczając ją Colinowi. — Sam niech ją paniczyk w ziemię wsadzi, tak samo jak czyni król, gdy w nieznane sobie miejsce pierwszy raz przybywa.

Drobne, białe rączki drżały trochę, a rumieniec silniejszy okrył twarzyczkę Colina, gdy różę trzymał w dołku, podczas gdy stary Ben ziemią ją obsypywał i utwierdzał. Dołek był wreszcie wypełniony, ziemia ubita! Mary patrzyła oparta na kolanach i dłoniach. Sadza zleciała z drzewa, łaziła przy nich i patrzyła, co robią. Orzeszek i Łupinka opowiadały sobie uwagi, przyglądając się z drzewa wiśniowego.

— Już zasadzona! — rzekł wreszcie Colin. — A słońce dopiero za mur się chowa. Dicku, pomóż mi wstać. Chcę stać, gdy będzie całkiem zachodzić. To też część czarów.
Dick mu pomógł, a czary czy cokolwiek innego — taką mu dały moc, że gdy się słońce chowało za horyzont i gdy się z nim kończył ów dziwnie cudny dla nich dzień, Colin stał prosto, szczęśliwy, roześmiany!

Utwór udostępniony na Licencji Wolnej Sztuki (szczegóły licencji >> klik <<).

Frances Hodgson Burnett

brytyjska powieściopisarka, autorka sztuk teatralnych. Urodziła się w Cheetham Hill (obecnie część Manchesteru) 24 listopada 1849. Otrzymała imię Frances Eliza Hodgson. W wieku szesnastu lat, po śmierci ojca, przeniosła się do USA. Frances wyszła za mąż za doktora Swana Burnetta w 1873. Rozwiodła się z nim w 1898, a dwa lata później wyszła za mąż za Stephena Townsenda. To małżeństwo przetrwało tylko dwa lata. Miała dwoje dzieci.

Czytaj więcej >>wiki<<