Frances Hodgson Burnett – Tajemniczy ogród. Powieść dla młodzieży; Rozdział XX. „Będę żył zawsze, zawsze, zawsze”

Posłuchaj

Wykorzystana treść pochodzi z zasobów strony wolnelektury.pl

>> link do utworu <<

Subskrybuj!

#TataMariusz na Spotify

Spotify

#TataMariusz na Apple Podcasts

Apple Podcasts

#TataMariusz na Google Podcasts

Google Podcasts

#TataMariusz na YouTube

YouTube

#TataMariusz na Podcast Addict

Podcast Addict

#TataMariusz na Player FM

Player FM

Przeczytaj

Tymczasem zniewoleni byli czekać więcej niż tydzień, ponieważ najpierw nastały dni bardzo wietrzne, potem zaś Colin zagrożony był katarem, które to dwie przeszkody razem wzięte byłyby go niewątpliwie doprowadziły do pasji, gdyby nie to, że było tyle tajemniczych planów do układania i gdyby nie Dick, który przychodził codziennie, choćby na parę minut, opowiedzieć o wszystkim, co się działo na wrzosowisku, w lesie, na polankach, żywopłotach i na brzegach strumieni. To, co opowiadał o kunach, łasicach, wydrach, szczurach wodnych, że już nie wspomnę o ptakach, wystarczyłoby do wprowadzenia w zachwyt, tym bardziej, że się słyszało z ust samego czarodzieja zwierząt tyle szczegółów poufnych i że można było wyobrazić sobie, z jaką gorliwością, zapałem i lękiem cały ten pracowity, podziemny światek pracował.

— One takie same, jak my — mówił Dick — tylko że zwierzęta muszą sobie domy budować co rok. I tyle im to daje pracy, że się ciągle muszą śpieszyć.

Najwięcej jednak pochłaniały ich przygotowania, jakie trzeba było przedsięwziąć, zanim będzie można Colina przewieźć do tajemniczego ogrodu. Nikt nie mógł widzieć fotela na kółkach, Dicka i Mary po przejściu pewnego zakrętu w krzewach i przejściu na zewnętrzną drogę pod okrytym bluszczem murem.

W miarę jak dnie mijały, utwierdzał się Colin coraz więcej w przekonaniu, że tajemniczość otaczająca ogród stanowi jeden z największych jego uroków. Nie można tego zepsuć. Niech nikt nie podejrzewa nawet, że mają tajemnicę. Niech wszyscy myślą, że sobie ot, po prostu wychodzi z Mary i Dickiem do ogrodu, ponieważ może znieść, by tych dwoje na niego patrzyło. Miewali z sobą długie, tajemniczego czaru pełne rozmowy o swej przyszłej wyprawie. Więc tak: pójdą najpierw w górę tą ścieżką, potem w dół tamtą, później w poprzek owej dróżki — naokoło fontanny — obejdą klomby tam się znajdujące i będą udawali, że ich bardzo zajmuje przyglądanie się flancowaniu kwiatów pod dozorem pana Boacha. To będzie takie naturalne, że nikomu do głowy nie przyjdzie, że mają jakieś tajemnicze zamiary. Potem wejdą na ścieżki zadrzewione, zginą z oczu i dotrą do wielkiej alei. Tak wypracowali w najdrobniejszych szczegółach plan pochodu, jak wielcy generałowie wypracowują przed bitwą plany wojenne.

Wiadomości o tym, co się działo w pokoju „chorego”, nabierały tymczasem rozgłosu i dotarły przez służbę kredensową do chłopaków stajennych i ogrodników — niemniej jednak zdumiał się dnia pewnego pan Boach, gdy z pokoju pana Colina, którego to pokoje nigdy nie danym mu było oglądać, otrzymał rozkaz stawienia się osobiście przed oblicze jego wielmożności, bowiem pan Colin osobiście pragnął się z nim rozmówić.

— No, no — powtarzał sobie, spiesznie zmieniając ubranie — co to z tego będzie? Jego Królewska Mość, którego nikt nie oglądał, przywołuje do siebie człowieka, którego w życiu nie widział!

Nie można twierdzić, żeby pan Boach nie był ciekawy. Nawet z daleka nigdy okiem nie rzucił na Colina, a słyszał mnóstwo przesadnych wersji o jego dziwnym wejrzeniu i wybrykach chorego organizmu. Najczęściej wszakże słyszał, że chłopiec lada moment może umrzeć, a pełno było opowieści fantastycznych o plecach garbatych i o bezwładzie nóg, które to opowieści rozsiewane bywały przez ludzi, którzy nigdy Colina nie widzieli.

— Wszystko się zmienia w tym domu, panie Boach — mówiła pani Medlock, prowadząc ogrodnika tylnymi schodami na korytarz wiodący do tajemniczych dlań dotąd apartamentów.
— Miejmy nadzieję, że zmieni się na lepsze — odparł.
— Trudno, żeby się mogło co odmienić tu na gorsze — ciągnęła dalej — a choć to wszystko dziwne, to jednak dla niejednego teraz łatwiejsze jest spełnianie obowiązku. Niech się tylko pan nie dziwi, panie Boach, jak się pan znajdzie naraz wśród menażerii i ujrzy brata Marty Sowerby, Dicka, rządzącego się jak we własnym domu i śmielszego niż pan albo ja.

Coś magicznego istotnie otaczało osobę Dicka, jak w to święcie wierzyła Mary. Gdy bowiem pan Boach usłyszał jego imię, uśmiechnął się poczciwie.

— Ten by się czuł u siebie równie dobrze w Buckingham Palace, jak na dnie kopalni węgla — odparł. — A jednakże to nie przez zuchwalstwo i arogancję, lecz jest to po prostu uroczy chłopiec.

Może to jednakże dobrze się stało, że go naprzód przygotowano, bo by się był przeraził. Skoro bowiem otworzyły się drzwi sypialni, duża kawka, siedząca jak u siebie na poręczy wysokiego, rzeźbionego krzesła, zaanonsowała przybysza głośnym „kau-kau”. Pomimo ostrzeżeń pani Medlock pan Boach w samą porę powstrzymał się od uskoczenia w tył.

Młody radża nie leżał ani w łóżku, ani na sofie. Siedział w fotelu, a przy nim stało młode jagnię, wachlując ogonkiem z zadowoleniem, bowiem Dick klęczał obok, dając mu mleko z butelki. Wiewiórka siedziała na pochylonym grzbiecie Dicka i chrupała orzech. Mała zaś dziewczynka z Indii siedziała na wielkim podnóżku i przyglądała się.

— Oto jest pan Boach, paniczu — oznajmiła pani Medlock.

Młody radża odwrócił się i zmierzył poddanego swego od stóp do głowy — takie przynajmniej wrażenie miał pan Boach.

— Ach, więc to Boach? — powiedział. — Prosiłem o przyjście, bo mam kilka ważnych zleceń.
— Do usług, sir — odparł Boach, myśląc sobie w duszy, że pewno otrzyma rozkaz wykarczowania w parku wszystkich dębów lub zamienienia sadu na stawy rybne.
— Dzisiaj po południu wyjadę w moim fotelu do ogrodu — mówił Colin. — Jeśli mi świeże powietrze posłuży, będę wyjeżdżał codziennie. Jak będę w ogrodzie, niechaj żadnego z ogrodników nie będzie w pobliżu Wielkiej Alei i murów ogrodowych. Niech mi się żaden z nich pokazać tam nie waży. Wyjadę około drugiej po południu, a im wolno będzie wrócić do zajęcia dopiero wtedy, gdy dam odpowiedni rozkaz.
— Wedle rozkazu, sir — odparł pan Boach z widoczną ulgą, że dęby zostaną nienaruszone, a sady niezmienione.
— Mary — rzekł Colin, zwracając się do niej — jak to się mówi w Indiach po skończonej rozmowie, gdy się chce zostać samym?
— Mówi się tak: teraz pozwalam odejść — odpowiedziała Mary. Radża skinął ręką.
— A teraz pozwalam odejść, Boach — powiedział. — Proszę nie zapomnieć, że to bardzo ważne.
— Kau-kau! — zrobiła uwagę kawka trochę ochryple, lecz uprzejmie.
— Do usług, sir! Ścielę się do stópek! — rzekł pan Boach, pani Medlock zaś wyprowadziła go z pokoju.

Na korytarzu począł się z wolna uśmiechać, aż zaśmiał się serdecznie — był bowiem z natury człowiekiem dobrego serca.

— Słowo daję! — powiedział — to dopiero nabrał wielkopańskich manier! Myślałby kto, że to cała rodzina królewska w jednej osobie!
— Mój ty Boże! — zawołała pani Medlock. — Musieliśmy wszyscy pozwolić sobie po głowie tańcować, odkąd się urodził nieomal, nic dziwnego, że mu się zdaje, że ludzie na to stworzeni, by nimi mógł rządzić!
— Jeśli będzie żył, to może z tego wyrośnie — poddał pan Boach.
— Jedno to wiem na pewno — rzekła pani Medlock. — Jeżeli będzie żył, a ta indyjska panna będzie tu mieszkała, to ręczę, że go nauczy, że do niego nie należy cała pomarańcza, jak mówi Zuzanna Sowerby. A on powoli dojdzie do świadomości, która cząstka jego jest własnością.

W pokoju zaś siedział Colin oparty na poduszkach.

— Teraz wszystko już pewne — powiedział. — I dzisiaj po południu go zobaczę, dzisiaj po południu wejdę do niego!

Dick ze swymi stworzonkami wrócił do ogrodu. Mary została z Colinem. Nie wyglądał na zmęczonego, lecz był niesłychanie spokojny cały czas przed śniadaniem i przez cały czas trwania tegoż. Dziwiła się, dlaczego tak jest, i spytała go.

— Takie ci się ogromne oczy zrobiły, Colinie — powiedziała. — Jak tylko myślisz, to ci się robią takie ogromne oczy, jak dwa koła. O czymże tak rozmyślasz?
— Muszę ciągle myśleć o tym, jak też wygląda — odpowiedział.
— Co? Ogród? — spytała Mary.
— Wiosna — odpowiedział. — Myślałem właśnie o tym, żem nigdy jej nie widział. Rzadko kiedy wychodziłem, a gdy wychodziłem, tom nie patrzał. Nie zastanawiałem się nigdy.
— W Indiach to i ja wiosny nie widziałam, bo jej tam nie było — rzekła Mary.

Zamknięty w pokoju i chorowity całe życie, miał Colin więcej rozbudzoną wyobraźnię niż dziewczynka, w każdym bowiem razie największą część czasu spędzał nad cudnymi książkami i rycinami.

— Dzisiaj rano, gdy tu wbiegłaś i powiedziałaś: „przyszła, przyszła”, doznałem dziwnego uczucia. Zdawało mi się, że idzie coś ogromną procesją z dźwiękami trąb i muzyki. W jednej z książek mam taki obrazek: tłum ślicznych pań i panów, i dzieci z girlandami, gałązkami okrytymi kwiatem, a wszyscy się śmieją, tańczą, przygrywają na fujarkach. Dlatego ci powiedziałem: „może usłyszymy weselne śpiewy i granie”.

Zaśmiali się oboje nie dlatego, żeby ta myśl była śmieszna, lecz dlatego, że im się obojgu tak podobała.

Chwilkę później pielęgniarka ubrała Colina. Zauważyła ona, że zamiast leżeć jak kłoda podczas ubierania, usiadł i starał się sam sobie radzić, a cały czas śmiał się i rozmawiał z Mary.

— To panicza dobry dzień, sir — powiedziała do doktora Cravena, który przyszedł wszystko skontrolować. — W takim jest doskonałym humorze, że zaraz jest silniejszy.
— Zajrzę tu jeszcze później po południu, kiedy już wróci ze spaceru — rzekł doktor Craven. — Muszę zobaczyć, jak mu też to wyjście posłuży. Chciałbym — dodał bardzo cicho — żeby pozwolił pani iść także.
— Wolę z góry się tego wyrzec, sir, zanim mu się to zaproponuje — odparła pielęgniarka z nagłym postanowieniem.
— Nie upieram się przy poddaniu mu tej myśli — rzekł doktor z cieniem zdenerwowania. — Zróbmy doświadczenie. Dick to porządny chłopak; niemowlę nowo narodzone bym mu powierzył.

Najsilniejszy służący w domu zniósł Colina ze schodów i usadowił w fotelu na kółkach, przy którym z boku już czekał Dick. Gdy go okrył pledami i poduszki podłożył, radża skinął ręką jemu i pielęgniarce.

— A teraz pozwalam wam odejść — powiedział i oboje zniknęli czym prędzej, a wyznać należy, że oboje chichotali z radości, gdy się szczęśliwie znaleźli w domu.

Dick począł wolno i statecznie popychać fotel. Panna Mary szła obok, zaś Colin oparł głowę o poduszki i wzniósł oczy ku niebu. Błękitna kopuła wydawała się dzisiaj ogromnie wysoka, a małe, śnieżne obłoczki zdawały się być stadem białych gołębi z rozpostartymi skrzydłami, szybujących po błękitnym przeźroczu. Od wrzosowiska szły podmuchy łagodne, przesycone dziwnie jakąś dziką, czystą, przesłodką wonią. Colin drobną swą piersią wdychał te wonie, a oczy jego szeroko rozwarte wyglądały tak, jakby to one słuchały — słuchały zamiast uszu.

— Ile też to słyszeć się daje śpiewu i brzęczenia, i nawoływania! — mówił. — Co to za zapach wiatr od wrzosowiska przynosi?
— Janowiec i przytulia na wrzosowisku zaczynają kwitnąć — odparł Dick. — Co tam dzisiaj pszczół przy nich pracuje!

W parku podczas całej drogi nie zobaczyli żywej duszy. Bo też istotnie wypędzono po prostu wszystkich ogrodników i ich pomocników. Pomimo to kręcili się tu i tam pomiędzy krzewami, objechali wokoło fontanny, wokoło klombów, posuwając się z góry uplanowaną drogą — tylko by mieć przyjemność tajemniczości. Lecz gdy wreszcie zakręcili w Wielką Aleję przy obrosłych bluszczem murach, opanowało ich dziwne wzruszenie, tak że nie umiejąc wytłumaczyć sobie przyczyny, poczęli mówić szeptem:

— To tutaj — dyszała Mary. — Tutaj zwykle spacerowałam i myślałam, myślałam.
— Tutaj? — wołał Colin, szukając wzrokiem wśród bluszczów z ciekawą gorliwością. — Lecz dostrzec nic nie mogę — wyszeptał. — Wszak tu nie ma drzwi.
— I ja tak myślałam — odparła Mary.

Nastąpiło pełne uroczystego skupienia milczenie — posunęli się naprzód.

— To jest ogród, w którym pracuje Ben Weatherstaff — objaśniała dalej Mary.
— Tutaj? — pytał Colin.

Uszli kilka kroków, po czym znów Mary wyszeptała:

— Tutaj zaś gil przeleciał przez mur — wyrzekła.
— Tutaj! — zawołał Colin. — Jakżebym chciał, by tu przyfrunął!
— A tu — wskazywała Mary z uroczystym przejęciem na duży krzak bzu, tu, przysiadł na grudzie ziemi i pokazał mi klucz.

Colin usiadł.

— Gdzie? Gdzie? Tutaj? — pytał, a oczy miał tak wielkie, jak wilk w Czerwonym Kapturku w chwili, gdy tenże zwrócił na nich uwagę. Dick przystanął — fotel na kółkach zatrzymał się w miejscu.
— Tu zaś — mówiła Mary, podchodząc na rabatę tuż przy bluszczu — podeszłam, by z nim pogadać, a on zaćwierkał do mnie z wierzchołka muru. To oto jest bluszcz, który wiatr odgarnął — i ujęła w rękę zwieszającą się zieloną zasłonę.
— Och! Naprawdę! — szeptał Colin.
— A tutaj jest klamka i drzwi. Dicku, wepchnij wózek, prędko-prędko!

Dick zaś uczynił to jednym silnym, statecznym, wspaniałym ruchem.

Lecz Colin w tymże momencie oparł się o poduszki, choć dyszał z rozkoszy, oczy zakrył dłońmi i nie patrzył na nic, dopóki nie znaleźli się w samymże ogrodzie, dopóki nie zatrzymał się fotel jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej i dopóki nie zamknięto drzwi. Wtedy dopiero ręce odjął od oczu i począł się rozglądać — rozglądać dokoła tak samo, jak ongi Mary i Dick. Tymczasem świeża zieloność niby welon powiewny poczęła okrywać mury, ziemię i drzewa, i wiszące gałązki i pędy, w trawie zaś, pod drzewami, w wazonach kamiennych, wszędzie pełno było niby plam złocisto purpurowych, drzewa nad ich głowami okryte były śnieżnym i różowym kwiatem, a wszędy pełno śpiewu ptasząt, brzęczenia pszczółek i woni. Słońce ciepłymi promieniami pieściło twarzyczkę Colina niby ręka kochająca. Mary zaś i Dick stanęli, przyglądając mu się z podziwem. Wyglądał dziwnie i całkiem odmiennie — kolory niby płomień objęły go całego, zaróżowiły twarzyczkę, szyję, ręce…
— Będę zdrów teraz! Będę zdrów! — zawołał. — Mary! Dicku! Zdrów będę! I będę żył zawsze, zawsze, zawsze!

Utwór udostępniony na Licencji Wolnej Sztuki (szczegóły licencji >> klik <<).

Frances Hodgson Burnett

brytyjska powieściopisarka, autorka sztuk teatralnych. Urodziła się w Cheetham Hill (obecnie część Manchesteru) 24 listopada 1849. Otrzymała imię Frances Eliza Hodgson. W wieku szesnastu lat, po śmierci ojca, przeniosła się do USA. Frances wyszła za mąż za doktora Swana Burnetta w 1873. Rozwiodła się z nim w 1898, a dwa lata później wyszła za mąż za Stephena Townsenda. To małżeństwo przetrwało tylko dwa lata. Miała dwoje dzieci.

Czytaj więcej >>wiki<<