Frances Hodgson Burnett – Tajemniczy ogród. Powieść dla młodzieży; Rozdział XVI. „Nie chcę!” – powiedziała Mary

Posłuchaj

Wykorzystana treść pochodzi z zasobów strony wolnelektury.pl

>> link do utworu <<

Subskrybuj!

#TataMariusz na Spotify

Spotify

#TataMariusz na Apple Podcasts

Apple Podcasts

#TataMariusz na Google Podcasts

Google Podcasts

#TataMariusz na YouTube

YouTube

#TataMariusz na Podcast Addict

Podcast Addict

#TataMariusz na Player FM

Player FM

Przeczytaj

Dick i Mary wynaleźli sobie mnóstwo pracy tego ranka i Mary spóźniła się na obiad, potem zaś tak się spieszyła z powrotem do swego zajęcia, że dopiero w ostatniej chwili przypomniała sobie o Colinie.

— Powiedz Colinowi, że jeszcze nie mogę przyjść do niego — rzekła do Marty. — Ogromnie zajęta jestem w ogrodzie.

Marta wyglądała na przestraszoną.

— O mój Boże! Panienko! — odparła. — Jak paniczowi tak powiem, to gotów strasznie się rozgniewać.

Ale Mary nie bała się go tak, jak się bali inni, a przy tym nie lubiła się poświęcać.

— Nie mogę siedzieć w domu — odrzekła. — Dick na mnie czeka — i pobiegła.

Popołudnie było nawet jeszcze milsze i więcej było pracy niż rano. Powyrywali już prawie wszystkie chwasty, a drzewa i róże obkopali i z suchych gałęzi oczyścili. Dick przyniósł swoją łopatę, Mary zaś nauczył, do czego i jak się jakim posługiwać narzędziem, tak że teraz już było widoczne, że choć to urocze, dzikie miejsce nie będzie podobne do „ ogrodu porządnego ”, to jednakże będzie cudnym gąszczem kwitnącym, zanim wiosna minie.

— Będziemy mieli nad głowami całą powódź kwiatów jabłoni i wisien — rzekł Dick, pracując zawzięcie. — Na murach zakwitną porozpinane drzewa brzoskwiniowe i śliwki, a trawniki wyglądać będą jak dywan z różnobarwnych kwiatów.

Mały lisek i kawka były równie uszczęśliwione i zajęte, jak Dick i Mary, gil zaś i jego samiczka przelatywały nieustannie, jak dwa świecące, czerwone maku płateczki. Kawka co jakiś czas załopotała skrzydłami i przelatywała na drzewa parkowe. Za każdym razem, gdy wracała z wędrówki, siadała blisko Dicka i skrzeczała, jakby mu opowiadała swoje przygody; Dick zaś przemawiał do niej, jak zwykł był przemawiać do gila. Raz, gdy, będąc bardzo zajętym, nie zaraz jej odpowiedział, Sadza usiadła mu na ramieniu i szerokim dziobem swoim schwyciła go i pociągnęła lekko za ucho. Gdy Mary, zmęczona, pragnęła trochę odpocząć, Dick usiadł z nią na trawie pod drzewem, wyjął fujarkę i słodko, cicho zagrał kilka tonów, a w tejże chwili ukazały się na murze dwie wiewiórki, patrząc i nasłuchując.

— Panienka już dużo mocniejsza teraz — rzekł Dick, przyglądając jej się, gdy kopała. — Już panienka na pewno bardzo się odmieniła.

Mary promieniała.

— Jestem z dnia na dzień tłuściejsza — mówiła radośnie. — Pani Medlock będzie musiała sprawić mi większe sukienki. Marta mówi, że mi włosy urosły i nie są już takie bezbarwne i przyklepane.

Gdy się rozchodzili, słońce poczynało zachodzić, rzucając na ziemię i drzewa ukośne, czerwono-złote promienie.

— Cudny dzień będzie jutro — rzekł Dick. — O wschodzie słońca będę już przy robocie.
— Ja także — odparła Mary.

Pobiegła do domu tak prędko, jak tylko nóżki podołały. Pragnęła opowiedzieć Colinowi o młodym lisku i o kawce Dicka i o tym, jakich cudów wiosna dokazuje. Była pewna, że chętnie to wszystko usłyszy. Toteż nie ucieszyła się wcale, gdy, wszedłszy do pokoju, zastała tam Martę, która na nią czekała ze smutnym wyrazem twarzy.

— No, co? — spytała. — Co mówił Colin, gdy mu powiedziałaś, że nie mogę przyjść?
— O mój Boże! — odparła Marta. — Byłabym wolała, żeby panienka była poszła. Będzie znów miał z pewnością napad. Miałam ja z nim kłopotu niemało całe popołudnie, aby go uspokoić. Ciągle tylko na zegarek spoglądał.

Mary zacisnęła usta. Ona tak samo jak Colin nie zwykła była oglądać się na innych i nie widziała powodu, dlaczego by chłopak rozzłoszczony i rozkapryszony miał być przeszkodą w tym, co jej jest miłe. Nie rozumiała wrażliwości osób wiecznie chorych i zdenerwowanych, nieumiejących panować nad sobą i doprowadzających otoczenie również do zdenerwowania. Kiedy ją samą dawniej — w Indiach — bolała głowa, robiła wszystko co możliwe, by i drugim ból głowy sprowadzić. I zdawało jej się, że ma słuszność; teraz wszakże widziała jasno, że Colin zupełnie słuszności nie miał.

Colin nie siedział na swej kanapie, gdy Mary weszła do pokoju. Leżał na wznak w łóżku i nie odwrócił ku wchodzącej głowy. Był to zły znak; dziewczynka podeszła ku niemu sztywno.

— Dlaczegoś nie wstał? — spytała.
— Od rana wstałem, bom myślał, że przyjdziesz — odrzekł, nie patrząc na nią. — Kazałem się jednak po południu znów położyć do łóżka. Plecy mnie bolały i głowa i byłem zmęczony. Czemu nie przyszłaś?
— Pracowałam w ogrodzie z Dickiem — odparła.

Colin zmarszczył czoło i raczył na nią spojrzeć

— Zakażę temu chłopakowi przychodzić tutaj, jeżeli z nim będziesz przestawała, zamiast przyjść porozmawiać ze mną — rzekł wyniośle.

Mary zapieniła się ze złości. Potrafiła ona wpaść w furię, nie robiąc hałasu. Stawała się zjadliwa, uparta i nie dbała o to, co się stać może.

— Jeśli Dicka odeślesz stąd, to noga moja nie postanie już nigdy w tym pokoju! — odparła.
— Będziesz musiała przyjść, jeśli ja zechcę! — rzekł Colin.
— Nie przyjdę! — odpowiedziała Mary.
— Ja cię zmuszę! — wołał Colin. — Ja cię tu każę przywlec siłą!
— Czyś aż tak bardzo potężny? — zasyczała wściekła. — Mogą mnie tu przywlec siłą, ale mnie nikt nie zmusi do mówienia. Usiądę i zęby zacisnę i nic ci nigdy, nigdy nie powiem. Nie chcę nawet patrzeć na ciebie. Będę ciągle patrzała na podłogę!

Była to para rozkosznych dziecinek, gotowych sobie skoczyć do oczu. Gdyby byli dwoma ulicznikami, byliby się wzięli za czupryny i zbili się na kwaśne jabłko. Tymczasem czynili ku temu wstępne kroki.

— Jesteś wstrętny samolub! — krzyczał Colin.
— A ty co? — wołała Mary. — Kto sam jest samolub, ten zawsze tak mówi. Każdy dla niego samolub, kto nie robi tego, czego on chce. Tyś gorszy samolub ode mnie. Jesteś najsamolubniejszym chłopakiem, jakiego znałam.
— Kłamiesz! — ofuknął Colin. — Nie jestem taki samolub, jak twój piękny Dick. Zatrzymuje cię w ogrodzie, żebyś się w błocie z nim babrała, a wie, że tu jestem sam. Daruj, ale to on jest samolub najgorszy!

Oczy Mary ciskały płomienie.

— Dick jest milszy i grzeczniejszy od wszystkich innych chłopców! — zawołała. — To jest… to jest anioł! Może… może będzie śmieszne to, co powiedziałam… a, mniejsza o to!
— Piękny mi anioł! — sapał wściekły Colin. — Nie anioł, tylko zwyczajny chłopak z wrzosowiska!
— Lepszy on niż zwyczajny radża! — odcięła Mary. — Tysiąc razy lepszy!

Była mocniejsza z nich obojga i zaczęła brać nad chłopcem górę. Co prawda, nigdy on w życiu nie miał utarczki z nikim równym sobie i tak Bogiem a prawdą, było to nawet z pożytkiem dla niego, choć ani on, ani Mary nie zdawali sobie z tego sprawy. Odwrócił głowę, oczy zamknął, a grube łzy popłynęły mu po policzku. Zaczynał rozrzewniać się i żałować samego siebie — broń Boże, innych.

— Nie jestem taki samolub jak ty, bo zawsze jestem chory i wiem na pewno, że mi się narośl tworzy na plecach — mówił. — A przy tym umrę niedługo.
— Wcale nie umrzesz! — sprzeciwiła się Mary.

Zrobił wielkie oczy z oburzenia. Nigdy przedtem nic podobnego nie słyszał. Był on równocześnie wściekły i trochę uradowany, jeśli możliwe być jednym i drugim jednocześnie.

— Nie umrę? — krzyknął. — Właśnie, że umrę! Wiesz, że umrę. Wszyscy to mówią!
— Ja tam nie wierzę! — obojętnie odrzekła Mary. — Mówisz tak umyślnie, żeby mnie złościć. Ty się z tego pysznisz! Ale ci nie wierzę! Gdybyś był bardzo dobry, to może by to była prawda! Ale zanadtoś niegodziwy!

Pomimo swoich chorych pleców, Colin usiadł na łóżku, rozzłoszczony jak najzdrowszy.

— Idź precz z mego pokoju! — krzyknął, chwycił za poduszkę i rzucił na Mary. Nie miał dość siły, więc poduszka upadła u nóg dziewczynki, która miała taki wyraz twarzy, jakby chciała ugryźć.
— Dobrze, pójdę — rzekła spokojnie — i już nigdy nie wrócę!

Poszła do drzwi, po czym odwróciła się i dodała:

— Chciałam ci opowiedzieć mnóstwo ładnych rzeczy. Dick przyniósł swego liska i swoją kawkę i chciałam ci o nich mówić. Ale teraz nic nie powiem, nic!

Wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi, za którymi, ku swemu zdumieniu, ujrzała wykwalifikowaną pielęgniarkę, jakby tam podsłuchiwała, a co gorsza, zaśmiewała się teraz. Była to silna, młoda, przystojna kobieta, która nie miała powołania do tego, czym była, nie znosiła bowiem chorych i kalek i wiecznie znajdowała wymówki, by Colina zostawić pod opieką Marty albo kogokolwiek, który ją zechciał zastąpić. Mary jej nie lubiła, teraz zaś stała i patrzała, jak tamta chichocze w chustkę do nosa.

— Z czego się śmiejesz? — spytała.
— Z was obojga — odparła pielęgniarka. — Nie można by wymyślić nic lepszego dla tego wychuchanego gagatka, jak przeciwstawić mu drugie dziecko, równie złe, jak on sam — i tu znów chichotać poczęła. — Żeby miał siostrę złośnicę, z którą by się mógł bić, to by zaraz był zdrów.
— Czy on umrze?
— Nie wiem i jest mi to obojętne — rzekła pielęgniarka. — Cała jego choroba to histeria i humory.
— Co to histeria? — spytała Mary.
— Sama panienka zobaczy, jak po tym, co zaszło, wpadnie w furię. Ale w każdym razie dała mu panienka powód do napadu i bardzom z tego rada.

Mary wróciła do swego pokoju z całkiem innymi uczuciami niż te, z jakimi przyszła tu z ogrodu. Była zła i rozczarowana, ale jej wcale nie było żal Colina. Zamierzała powiedzieć mu wiele rzeczy i chciała dowiedzieć się i upewnić, czy naprawdę można by mu było powierzyć tę ich wielką tajemnicę. Zaczynała przypuszczać, że byłoby można to zrobić, lecz teraz zmieniła zupełnie zdanie. Już mu teraz nie powie — nigdy — i niech on sobie siedzi w swoim pokoju i niech nie zazna świeżego powietrza, i niechaj sobie umrze, kiedy chce! Dobrze mu tak! Była taka zła i niewzruszona, że na chwilę zapomniała o Dicku i o przejrzystej szacie zielonej, którą się świat zaczął okrywać, i o łagodnym powiewie wiatru od wrzosów idącym.

Marta czekała na nią, a przestrach na jej twarzy ustąpił miejsca zainteresowaniu i ciekawości. Na stole stało pudełko drewniane, pokrywka była zdjęta i ukazywała wewnątrz kilka ładnie zwiniętych paczek.

— Pan Craven to przysłał dla panienki — objaśniła Marta. — Zdaje mi się, że tam będą książki z obrazkami.

Mary przypomniała sobie pytanie wuja, gdy wtedy była w jego pokoju: „Czy chciałabyś czego — lalek — zabawek — książek?”. Rozwinęła paczkę i ciekawa była, czy jej przysłał lalkę, i myślała sobie, co z nią pocznie, gdyby tak było. Lecz nie była to lalka. Znalazła natomiast kilka cudnych książek, takich, jakie miał Colin, a dwie z nich specjalnie poświęcone były ogrodnictwu i pełne ślicznych rycin. Poza tym pudło zawierało jeszcze kilka ładnych gier i prześliczną teczkę do listów ze złotym monogramem, złotą obsadkę i kałamarzyk.

Wszystko było takie śliczne, że radość poczęła łagodzić jej gniew i zły humor. Nie myślała, żeby wuj aż tak o niej pamiętał, i małe jej, zatwardziałe serduszko uczuło wdzięczność.

— Przecież ja umiem lepiej pisać niż drukować — mówiła — a pierwszą rzeczą, jaką tym piórem napiszę, będzie list do wuja z podziękowaniem za jego dobroć.

Gdyby z Colinem byli w przyjaźni, byłaby pobiegła do niego natychmiast pokazać mu swoje prezenty; byliby sobie razem oglądali obrazki i poczytali o ogrodnictwie, może by sobie pograli w którą z gier, a on by się był rozerwał i nie myślałby o śmierci i nie macałby pleców, by sprawdzić, czy mu garb nie rośnie. Miał taki sposób nieznośny robienia tego, że Mary znieść tego nie mogła. Nabawiało ją to uczucia przestrachu, bo on sam miał zawsze taką przerażoną minę. Mówił, że gdyby poczuł kiedy pod palcami najmniejszą krostę na plecach, to już byłby pewny, że to garb zaczyna rosnąć. Myśli te nasuwały mu szeptane rozmowy pani Medlock z pielęgniarką, począł o tym rozmyślać, dopóki to przekonanie nie ustaliło się w jego wyobraźni. Pani Medlock powiedziała, że plecy jego ojca zaczęły krzywić się w ten sam sposób, gdy był dzieckiem. Colin nikomu nie mówił prócz Mary, że największa część „napadów”, jak to nazywali, miała źródło w owym histerycznym strachu. Mary na razie żałowała go, gdy jej to powiedział.

— On zawsze zaczyna rozmyślać o tym garbie, jak jest zły albo wyczerpany — rzekła sobie Mary. — A dzisiaj był zły. Może… może on całe popołudnie dziś o tym myślał.

Stała cicho, zapatrzona w dywan i zamyślona.
— Powiedziałam, że już nigdy do niego nie pójdę — zawahała się, ściągając brwi — lecz może… może właśnie pójdę… spytać go, czy chce, żebym przyszła rano. A może znów we mnie rzuci poduszkę? Wszystko jedno… myślę, że lepiej jednak pójść.

Utwór udostępniony na Licencji Wolnej Sztuki (szczegóły licencji >> klik <<).

Frances Hodgson Burnett

brytyjska powieściopisarka, autorka sztuk teatralnych. Urodziła się w Cheetham Hill (obecnie część Manchesteru) 24 listopada 1849. Otrzymała imię Frances Eliza Hodgson. W wieku szesnastu lat, po śmierci ojca, przeniosła się do USA. Frances wyszła za mąż za doktora Swana Burnetta w 1873. Rozwiodła się z nim w 1898, a dwa lata później wyszła za mąż za Stephena Townsenda. To małżeństwo przetrwało tylko dwa lata. Miała dwoje dzieci.

Czytaj więcej >>wiki<<