Hans Christian Andersen – Kalosze szczęścia. 5. Przemiana kopisty
Posłuchaj
Przeczytaj
Stróż nocny, o którym z pewnością jeszczeście nie zapomnieli, przypomniał sobie tymczasem o kaloszach, które znalazł, i zabrał z sobą do szpitala. Zgłosił się po nie, ale że ani porucznik, ani nikt na całej ulicy nie chciał się do nich przyznać, stróż zaniósł je na policję.
– Wyglądają zupełnie jak moje kalosze – powiedział jeden z panów kopistów i obejrzawszy uważnie znaleziony przedmiot postawił go koło swoich własnych. – Nawet oko szewca nie potrafiłoby rozróżnić jednych od drugich.
– Panie pisarzu! – zwrócił się do niego w tej chwili urzędnik, który wszedł z papierami.
Kopista odwrócił się, rozmówił z urzędnikiem, ale gdy skończył rozmowę, sam już nie był pewien, które kalosze należą do niego: te z lewej czy te z prawej strony. „To pewno będą z pewnością te mokre” – pomyślał i właśnie się omylił, bo to były kalosze szczęścia. Myślicie, że urzędnik policji nie może się omylić? Włożył kalosze, do kieszeni wsadził paczkę papierosów, pod pachę wziął drugą paczkę, którą miał w domu odczytać i przepisać, i wyszedł. Była to niedziela przed południem, pogoda była śliczna.
„Przechadzka do Frederiksberg dobrze by mi zrobiła” – pomyślał i ruszył w tę stronę.
Nie było chyba pilniejszego, staranniejszego młodzieńca niż ów kopista. Użyczamy mu z całego serca tej przechadzki, która z pewnością doskonale podziała na niego po długim siedzeniu bez ruchu. Z początku szedł nie myśląc o niczym, więc kalosze szczęścia nie miały okazji do pokazania swej czarodziejskiej siły.
W alei wiodącej do Zamku spotkał znajomego, młodego poetę, który opowiedział mu, że nazajutrz wyjeżdża w podróż wakacyjną.
– Więc pan znowu wyjeżdża? – spytał kopista. – Wolny i szczęśliwy z pana człowiek. Może pan sobie fruwać, dokąd się panu podoba, a my mamy łańcuch u nogi.
– Ale łańcuch ten jest przymocowany do drzewa, które daje chleb! – odparł poeta. – Nie ma pan za to potrzeby troszczyć się o jutro, a starość zabezpieczy panu emerytura.
– A jednak panu jest lepiej! – odparł kopista. – Siedzieć i układać sobie wiersze to przecież przyjemnie. Wszyscy mówią o panu miłe rzeczy, a przy tym jest się panem siebie. Ach, gdyby pan raz spróbował siedzieć, tak jak ja, dzień w dzień wśród tych przyziemnych spraw.
Poeta potrząsnął głową, pisarz także potrząsnął głową. Każdy z nich pozostał przy swoim zdaniu i rozstali się.
– Cóż to za dziwny naród ci poeci! – powiedział pisarz. – Chciałbym kiedyś spróbować, jak to się jest poetą, z pewnością nie pisałbym wówczas tak jak inni. Dziś taki prawdziwie wiosenny dzień, akurat dla poety. Powietrze jest takie przezroczyste, obłoki takie piękne, a zieleń tak pachnie! Od wielu już lat nie odczuwałem tego piękna tak jak w tej chwili.
Spostrzegliście już zapewne, że pisarz zamienił się w poetę. Nie było to może tak bardzo widoczne, bo głupio jest sądzić, że poeci są różni od innych ludzi: wśród zwykłych ludzi spotyka się często bardziej poetyczne natury niż wśród uznanych poetów. Różnica pomiędzy zwykłymi ludźmi a poetami polega tylko na tym, że poeci mają lepszą pamięć duchową: potrafią zachować tak długo myśl i uczucie, aż przejdzie ono jasno i wyraźnie w słowo, a tamci tego nie potrafią. Istnieje jednak przejście od zwykłego człowieka do obdarzonego talentem, i to przejście właśnie przekroczył kopista.
– Jakiż to piękny zapach! – powiedział. – Jakże przypomina mi fiołki u ciotki Lony. Tak, byłem wtedy małym chłopcem. Mój Boże, jakże dawno o tym nie myślałem. Poczciwa stara panna. Mieszkała w tamtej uliczce za giełdą. Zawsze miała w wazonie gałązkę lub dwie nawet podczas najsroższej zimy. Fiołki pachniały w jej pokoiku, gdy ja przyciskałem do zamarzniętej szyby gorące miedziaki i robiłem otwory, aby wyglądać na ulicę. Jakiż to był piękny widok! Na kanale stały skute lodem zamarznięte, opuszczone statki. Kracząca wrona stanowiła jedyną załogę, ale gdy powiał ciepły wiatr wiosenny, na kanale robił się ruch. Przy dźwiękach piosenek i wesołych okrzyków rąbano lód, okręty uszczelniano smołą i ruszały w dalekie kraje. A ja zostałem i muszę zostać na zawsze, zawsze siedzieć w dusznym biurze policyjnym i patrzeć na to, jak inni wyrabiają sobie paszporty, żeby wyjechać za granicę. Taki mój los. Tak. – Westchnął ciężko, ale potem nagle urwał. – Mój Boże, co się ze mną stało? Nigdy jeszcze tak nie myślałem ani nie czułem. To z pewnością z powodu wiosennego powietrza. To jednocześnie przyjemne i niepokojące uczucie. – Sięgnął do kieszeni, do której schował papiery. „Przejrzę je, może zacznę myśleć o czymś innym” – pomyślał. Spojrzał na pierwszy arkusz i przeczytał: „«Zygbryda, oryginalna tragedia w pięciu aktach.» Co to jest? To przecież moje pismo? Czy to ja napisałem tragedię? «Intryga na wałach, czyli Dzień pokuty, wielki wodewil.» Ale skąd ja to wziąłem? Musiał mi ktoś włożyć do kieszeni, a oto jakiś list.” List był od dyrektora teatru. Sztuki zostały odrzucone, a list wcale nie był grzeczny. „Hm, hm” – pomyślał kopista i usiadł na ławce. Myśli miał tak żywe, a serce tak rzewne. Mimo woli zerwał kwiatek rosnący niedaleko w trawie. Była to maleńka stokrotka. To, co botanik opowiada nam w ciągu wielu wykładów, stokrotka potrafiła opowiedzieć w ciągu jednej chwali. Opowiadała baśń o swym narodzeniu, opowiadała o wielkiej mocy słońca, które rozwinęło jej delikatne listki i kazało im pachnieć. Wówczas kopista pomyślał o walkach naszego życia, które tak samo budzą uczucia w naszych sercach. Powietrze i światło, oto kochankowie stokrotki, ale najbardziej kochała światło i za nim obracała główkę. Dopiero gdy światło znikało, zwijała listki i kładła się spać w objęciach powietrza.
– Światło mnie ozdabia – powiedziała stokrotka.
– Ale powietrzem oddychasz – szepnął głos poety. Tuż obok stał chłopiec i uderzał kijem w błotnisty rów: krople wody tryskały w górę ku zielonym gałęziom. Kopista pomyślał o tych milionach istot, żyjących w każdej kropelce wody, i o tym, że dla nich takie wytryśnięcie w górę było tym, czym dla nas lot ponad chmury. Gdy pisarz myślał o tym i o całej zmianie, która w nim zaszła, rzekł z uśmiechem:
– Śpię i marzę. Jakie to dziwne! Jak to można tak śnić, a jednocześnie wiedzieć, że to wszystko tytko marzenie. Obym tylko jutro, budząc się, pamiętał to wszystko. Teraz jestem w wyjątkowo dobrej formie, mam takie jasne spojrzenie na wszystko, taki jestem trzeźwy, ale pewny jestem, że jutro, jeżeli co z tego będę pamiętał, będzie mi się to wszystko wydawało głupstwem bez sensu. Przeżywałem już nieraz podobne rzeczy. Ze wszystkim, co mądre i piękne, o czym się słyszy i mówi w snach, dzieje się tak jak ze złotem pod ziemią, którym obdarzają nas w baśniach. Pod ziemią wydaje się ono piękne i błyszczące, ale wyniesione na światło okazuje się kamieniami lub zwiędłymi liśćmi. – Ach! – westchnął żałośnie i spojrzał na śpiewające ptaszki, które skakały z gałązki na gałąź. – Tym ptakom jest lepiej niż mnie. Jak to musi być uroczo fruwać. Szczęśliwy, kto się z tą sztuką urodził. Gdybym się chciał w cokolwiek zamienić, to tylko w takiego małego skowronka.
W tejże chwili poły jego surduta i rękawy zamieniły się w skrzydła, ubranie stało się pierzem, a kalosze pazurkami. Pisarz spostrzegł to i roześmiał się w duchu. „Teraz mam najlepszy dowód, że to naprawdę sen, ale jeszcze nigdy mi się nic tak głupiego nie śniło.” I pofrunął na zieloną gałązkę, śpiewając. W śpiewie jego nie było jednak nic poetycznego, przestał być poetą. Kalosze, tak jak każdy, kto chce zrobić coś pożytecznego. robiły tylko jedną rzecz naraz. Chciał być poetą, został poetą, chciał się zamienić w ptaszka, zamienił się w ptaszka, ale poprzednia właściwość przez to zniknęła.
– To wspaniale! – powiedział. – W dzień siedzę w biurze policyjnym wśród najpoważniejszych spraw, a w nocy mogę śnić, że jestem skowronkiem i fruwam w ogrodzie Frederiksbergu. Doprawdy, można by o tym napisać całą komedię.
Sfrunął na trawę, kręcił główką na wszystkie strony i stukał dziobkiem w giętkie źdźbła trawy, które wydawały mu się tak wielkie jak palmy afrykańskie w stosunku do jego obecnych rozmiarów.
Nagle ogarnęła go czarna noc, rzucono na niego jakiś przedmiot, który mu się wydał olbrzymi. Była to czapka, którą chłopak z kolonii marynarskiej przykrył ptaszka. Jakaś ręka wsunęła się pod czapkę i schwyciła kopistę za skrzydełka i grzbiet tak mocno, że pisnął. W pierwszym strachu zawołał głośno:
– Ty bezwstydny smarkaczu! Jestem pisarzem w biurze policyjnym! Ale chłopiec usłyszał tylko cichutkie: „ćwir, ćwir”. Ścisnął dziób ptaszkowi i powędrował. W alei parku spotkał chłopak dwóch uczniów z wyższej klasy, ale duchowo byli oni w najniższej klasie. Chłopcy ci kupili ptaka za osiem szylingów i w ten sposób kopista wrócił do Kopenhagi i zamieszkał w domu pewnej rodziny na Gothersgade.
– Dobrze, że to tylko sen! – powiedział kopista. – Inaczej byłbym doprawdy wściekły. Najpierw byłem poetą, teraz znowu jestem skowronkiem. Widocznie to moja poetycka natura przemieniła mnie w to stworzonko. To przykra sprawa, szczególnie gdy się wpadnie w ręce chłopaków. Ciekawa jestem, jak to się skończy.
Chłopcy przynieśli ptaka do bardzo eleganckiego pokoju, gdzie przyjęła ich jakaś roześmiana, gruba pani. Nie chciała jednak słyszeć o tym, aby taki „polny ptaszek”, jak nazywała skowronka, pozostał w jej mieszkaniu.
– Dzisiaj jeszcze niech tu zostanie! – zgodziła się wreszcie, wsadzając ptaszka do pustej klatki stojącej przy oknie. – Może sprawi to przyjemność Lorci! – dodała patrząc z uśmiechem na dużą papugę, kołyszącą się wyniośle na obręczy w swojej wspaniałej, mosiężnej klatce.
– Dziś są urodziny Lorci! – dodała jeszcze z niemądrym uśmiechem. – Niech ten polny ptaszek jej powinszuje.
Lorcia nie odpowiedziała ani słowa, tylko dalej huśtała się wytwornie na obręczy tam i z powrotem. Za to kanarek, którego zeszłego lata przywieziono z jego ciepłej i winnej ojczyzny, zaczął głośno śpiewać.
– Krzykacz! – zawołała pani i rzuciła białą chusteczkę na klatkę.
– Ćwir, ćwir! – jęknął. – Cóż to za zawieja śnieżna! – I zamilkł. Kopista albo – jak dama mówiła – polny ptak siedział w malutkiej klatce tuż koło kanarka, niedaleko papugi. Jedyne ludzkie słowa, jakie Lorcia umiała wymawiać, a które robiły dość śmieszne wrażenie, były;
„Ach, bądźmy ludźmi!” Wszystko inne było równie niezrozumiałe jak ćwierkanie kanarka. Pisarz jednak, który teraz sam był ptakiem, rozumiał doskonale swych towarzyszy.
– Latałem pod zielonymi palmami i kwitnącymi migdałami – śpiewał kanarek. – Latałem z moimi siostrami i braćmi ponad wspaniałymi kwiatami, nad przejrzystymi jak szkło jeziorami, gdzie na dnie widziałem poruszające się rośliny. Widziałem wiele papug, które opowiadały mi tyle wesołych i długich historii.
– To były dzikie ptaki! – odparła papuga. – Bez żadnego wykształcenia. Ach, bądźmy ludźmi. Czemu się nie śmiejesz? Jeżeli pani i jej wszyscy goście mogą się z tego śmiać, to i ty chyba możesz. To ogromna wada nie mieć poczucia humoru. Ach, bądźmy ludźmi!
– Och, czy pamiętasz jeszcze te urocze dziewczyny, które tańczyły przed namiotem pod kwitnącymi drzewami? Czy pamiętasz słodkie owoce i orzeźwiający sok dzikich roślin?
– O tak! – odparła papuga. – Ale tutaj jest mi o wiele lepiej. Mam dobre jedzenie, traktują mnie jak kogoś lepszego. Wiem, że mam mądrą głowę, a więcej nie wymagam. Ach, bądźmy ludźmi! Ty masz, jak to mówią, duszę poety. Ja posiadam gruntowne wiadomości i dowcip, ty masz talent, ale nie przejawiasz rozsądku w twoich pieśniach i dlatego przykrywają cię białą chusteczką. Ze mną sobie tak nie pozwalają, bo za mnie więcej zapłacili. Imponuję im moim dziobem i cenią mój „żart, żart, żart”. Ach, bądźmy ludźmi!
– O moja upalna, kwitnąca ojczyzno! – śpiewał kanarek. – Chcę śpiewać o twoich ciemnozielonych drzewach, o cichych morskich zatokach, gdzie gałęzie całują przejrzystą powierzchnię wody, chcę śpiewać o radości braci moich i sióstr tam daleko, gdzie rosną kaktusy, „źródła pustyni”.
– Przestań już raz narzekać! – powiedziała papuga. – Zaśpiewaj lepiej coś dowcipnego. Śmiech jest oznaką najwyższego poziomu duchowego. Powiedz sam, czy pies albo koń może się śmiać? Mogą tylko płakać. Ale śmiech to właściwość tylko ludzka. Ho-ho-ho-! – zaśmiała się papuga i zakończyła swym żartem: – Ach, bądźmy ludźmi!
– Szary, duński ptaszku! – powiedział kanarek. – I ciebie uwięziono. W twoich lasach jest co prawda zimno, ale i tam panuje swoboda. Wyleć z klatki. Zapomnieli ją zamknąć, a górne okno jest otwarte. Uciekaj, uciekaj! – Kopista posłuchał. Frr, i wyleciał z klatki. W tej samej chwili skrzypnęły wpółotwarte drzwi; z sąsiedniego pokoju zwinnie wśliznął się kot domowy. Miał zielone, błyszczące oczy i natychmiast rozpoczął pogoń za skowronkiem. Kanarek zaniepokoił się w klatce, papuga biła skrzydłami i wołała: – Ach, bądźmy ludźmi! – Kopista uczuł śmiertelne przerażenie i wyfrunął na oślep przez okno ponad domy i ulice; był tak zmęczony, że zapragnął spoczynku.
Dom naprzeciwko wydał mu się znajomy, okno było otwarte, wleciał do niego. Był to jego własny pokój; usiadł na stole.
– Ach. bądźmy ludźmi! – powtórzył bezmyślnie słowa papugi i w tejże chwili zamienił się z powrotem w kopistę. Tylko że siedział na stole.
– Na Boga – powiedział. – W jaki sposób się tu dostałem i tak zasnąłem? Co za niespokojny sen! Co za idiotyczna historia!
Hans Christian Andersen
ur. 2 kwietnia 1805 w Odense, zm. 4 sierpnia 1875 w Rolighed koło Kopenhagi) – duński pisarz i poeta, najbardziej znany ze swej twórczości baśniopisarskiej.
Urodził się w najbiedniejszej dzielnicy Odense jako syn szewca Hansa Andersena i niepiśmiennej praczki Anne Marie z domu Andersdatter. Ojciec umarł z powodu komplikacji zdrowotnych po udziale w wojnie napoleońskiej w 1816 roku, matka z powodu alkoholizmu. W dniu urodzenia został ochrzczony w domu, ze względu na to, że w tamtych czasach wiele noworodków umierało zaraz po urodzeniu. 15 kwietnia został ochrzczony w kościele św. Jana w Odense.
Czytaj więcej >>wiki<<
Tekst lub tłumaczenie polskie tego autora (tłumacza) jest własnością publiczną (public domain), ponieważ prawa autorskie do tekstów wygasły (expired copyright).
Zostaw komentarz